Przewodnicka refleksja

Zawsze chciałem napisać w tym stylu tekst. Jego form i odmian może być wiele. Jedna może być bardziej absurdalna od drugiej. Lecz najsmutniejsze, że ironiczno-groteskowa treść odpowiada prawdzie.
Bohaterem tego opowiadania jest chłopczyk, któremu system edukacji narodowej „nakazał” wraz z klasą przyjechać w Tatry. Został oderwany od komputera, w ręku trzyma niedojedzonego hamburgera i pije Coca Colę. Ma 12 lat, a waży 92 kilogramy. Jak to jest być takim chłopcem na wycieczce?

Jedziemy do Zakopanego. Ale mam wrażenie, że bardziej lecimy, bo w odtwarzaczu leci techno. Potęga bitu wypływa zza szyb autokaru, mieszając się z wonią przydrożnych ziołorośli i słodyczą spalin. Jedziemy najnowszym modelem Scanii. Jesteśmy „panami i władcami świata”. To nic, że jesteśmy z podstawówki z północnej Polski. Czekają nas podobno w południowej Polsce megaatrakcje. W planach mamy podróż przez: Zakopane (zwiedzanie miasta i wjazd na Gubałówkę), zwiedzanie Tatr (wystarczy zaliczyć Morskie Oko), pół dnia wolnego i wizyta w Aqua Parku w Zakopanem, potem jazda do Krakowa – na maksa zwiedzanie zabytków: Wawel, Stare Miasto, a w drodze powrotnej pojedziemy do byłego obozu zagłady w Oświęcimiu. Czeka nas zatem podróż marzeń. Ten plan zrealizujemy, ponieważ prowadzi nas karny zespół wychowawców pod przewodnictwem „Czarnej Matmy”, jak nazwaliśmy panią od matematyki. Ta wycieczka jest nagrodą w tym roku szkolnym. Nagle autobus z piskiem hamuje. Kolega obok łamie zęba na plastikowej rączce. Okazała jedynka złamana w pół upada na zawalone śmieciami dno naszej Bum Box Scanii. Kumpel wyje z bólu. Tymczasem drogą jedzie furman, a sądząc z gestykulacji jest „na bani”. Zrobił się korek na drodze do „olimpijskiego kurortu”. Musimy się spieszyć, za godzinę mamy spotkanie z przewodnikiem tatrzańskim. Nauczycielkom wysiadają nerwy. Mojego kolegę Marka trzeba wieźć do szpitala. Paranoja.
 
2 godziny później

„Całe miasto jest rozkopane, a w wielu miejscach jest zakaz wjazdu samochodom powyżej 5 ton” – mówi kierowca, klnąc pod nosem. Mój ojciec ma samochód i gdy mnie wozi do szkoły, nieraz widzę, jak się wkurza na innych kierowców i absurdalne znaki drogowe. Zakopane, jak widać, w niczym nie ustępuje rzeczywistości innych miejscowości.

Nareszcie dochodzi do spotkania z przewodnikiem. Nauczycielki znalazły go w sieci. Widzę, że jest zdenerwowany naszym spóźnieniem ale zręcznie tuszuje ten stan. Po południu ma kolejną wycieczkę do Doliny Kościeliskiej i z nami musi już tylko pędzić. Nauczycielki, jak poganiacze niewolników, krzyczą na nas „Prawą stroną idziemy. I zwarta kolumna. Szybciej”. Słońce mocno świeci tego dnia. Przewodnik coś pokazuje na Krupówkach, ale nic nie usłyszałem bo byłem na końcu grupy. Idziemy pod przejściem podziemnym, które podobno budowano aż dwa lata. Dziwne. Przewodnik kieruje się z nami na jakiś zabytkowy cmentarz, mówi, że to jedna z większych „nerkopolii” w Polsce czy jakoś tak. Nie wiem, co ma cmentarz wspólnego z nerkami? Na placu między kościółkiem a cmentarzem zaczyna nam opowiadać jakąś nudną historię o pierwszym proboszczu, który chyba był jakimś stolarzem. Cholera, chce mi się sikać. Mówię to pani na ucho. Każe mi wytrzymać. Mijamy tablicę, na której jest napisane „Ojczyzna to ziemia i groby, narody tracąc życie, tracą pamięć”. Kolega fluoroscencyjnym pisakiem dopisuje poniżej: „To pijcie Tigera” czym wywołuje ogólną radość grupy. Wchodzimy na cmentarz. Jest tam pełno ludzi. Chyba z 10 klas. Przewodnicy w wąskiej alejce próbują chować się ze swoimi stadami. Jakiś palant z innej grupy splunął na nas. Przewodnik wymachuje rękoma w tle i coś tam mówi. I tak parę razy. Jedyne, co zapamiętałem, to to, że Koziołek Matołek jest tam pochowany, na tym cmentarzu. – Myślałem, że to postać bajkowa – dziwię się w duchu.

Teraz szybki przemarsz w stronę kolejki na Gubałówkę. Nie mogę już wytrzymać. Ciśnienie rozsadza mnie od wewnątrz. Pod stacją jest toaleta, ale płatna. Natychmiast podejmuję decyzję – w biegu mijam toaletę i załatwiam potrzebę do przepływającego obok potoku. Wraz ze mną kilku kumpli. Jedziemy na Gubałówkę. Fajna ta kolejka. Na górze znów masa ludzi. Przechodząc obok ciupag, młotków do wybijania głupoty z głowy, kapci z haftem „Zakopane”, świszczących świstaków, misiów haribo, oscypków, helu do gadania i innych gadżetów, natrafiamy na białego niedźwiedzia. Przewodnik coś nam znów opowiada. Ale nikt go nie słucha, poza tym ledwo go słychać. Potem szybko idziemy grzbietem Gubałówki, mijając po drodze scenkę rodzajową – wypchany dzik stoi na sianku, a obok pasie się baranek. Nagle w tłum ludzi wpada koń ciągnący wóz z grubasami. Mało nas nie przejechali. Nauczycielki znów wrzeszczą na nas. Przewodnik narzucił tempo. Zmordowani docieramy do Butorowego Wierchu. Szybka lekcja jazdy w krzesełku. Przed nami kilka grup, a za nami kolejne. Kumpel ma radochę, bo splunął na jadące poniżej nas na drodze auto z szyberdachem. Przed nami jakieś widoczki. O, jakiś gość robi nam zdjęcia tuż przed końcem jazdy. Kolega pokazuje mu do obiektywu środkowy palec. Wysiadamy i natykamy się na chłopaka z laptopem i drukarką – kasuje wszystkich jak leci, bo wszyscy chcą mieć zdjęcie z kolejki. Biznes się kręci.

Autokar podjeżdża na pokrzywione pobocze. Pakujemy się znów jak sardynki. Techno leci dalej. Przewodnik przestrzega nas, że dziś to „pikuś”, że „jutro to dopiero zobaczymy”, i „że mamy wziąć coś od deszczu”, i pyta nas, „czy pamiętamy, jak się nazywa góra, którą oglądaliśmy z Gubałówki?” Cisza. W końcu jeden z nas mówi pytającym głosem z nutką dumy: – Rysy? Przewodnik macha ręką i pod nosem mruczy, że to jutro. Hurra, wyszedł. Jedziemy do ośrodka i dziś mamy „wyjście na Krupówki”, a wieczorem dyskotekę. W dechę.

Dzień drugi. Idziemy do Morskiego Oka.

Na Palenicy Białczańskiej dobijamy swoim autokarem zatłoczony i tak już plac. Idziemy jak gladiatorzy w pyle unoszącym się z ziemi. Po drodze część z nas kupuje chipsy i coca colę. Mijamy bramkę, gdzie jakaś pani sprzedaje i kasuje bilety. Wychodzimy na asfaltową drogę i mam poczucie, jakbym wchodził do boxu startowego, z którego niczym konie wyścigowe mamy ruszyć na prawie 9-kilometrową gonitwę. Faktycznie, obok nas żywe konie (jeszcze żywe), „stjuningowane” z ciężkimi wozami, dojadają paszę z plastikowych worków nie dających im szans na oddychanie i ruszają nerwowo kopytami. Nagle słyszę polsko-angielski język woźnicy, który zachęca klientów: – Wsiodojcie. Łonli fiftin perzon na jednom strone i na drugom tyle samo. – Czy to aby nie za dużo? – myślę sobie. Na szczęście tak absurdalnie dużej liczby ludzi nie udało się zabrać „na łobydwie strony”, ale i tak jest nadmiar. Idziemy, a słońce schowało się za chmurami. Za nami i przed nami tabuny ludzi. Co jakiś czas mijają nas kierowcy w uprzywilejowanych samochodach z kamiennymi minami, jakby czując, że turyści chcą ich zlinczować z zazdrości i zawiści, że tak wygodnie jadą do góry. Tata mówił mi, że Polacy mają taką właśnie cechę narodową – zawiść. Na moście nad jakimś huczącym wodospadem, jest wiele grup – sporo z nich prowadzą na czerwono ubrani ludzie, ale nie są przewodnikami. No i nikt tego nie kontroluje. Nasz przewodnik coś nam próbuje opowiedzieć o jakimś wieszczu, ale nie dosłyszałem. I nie wiem, czy on skoczył z mostu i zginął w tym wodospadzie, czy jak? Ten nasz przewodnik nawet jest „spoko”, ale trochę mu współczuję, bo nikt go nie słucha. 
więcej czytaj na stronach tygodnika podhalańskiego 

Powiązane artykuły

Podsumowanie sezonu letniego 2023 w Tatrach

Podsumowanie sezonu letniego 2023 w Tatrach

Podsumowanie sezonu zimowego 2022/23 w Tatrach

Podsumowanie sezonu zimowego 2022/23 w Tatrach

Wielka Korona Tatr