Simone Moro - nie jestem masochistą

Zapraszamy Was na kolejny wywiad z Simone Moro, jednym z najlepszych himalaistów obecnego wieku, który przeprowadził Dominik Prantl z Süddeutsche Zeitung. Włoski alpinista Simone Moro opowiada o zimowym wspinaniu i o tym, jak smakuje domowy gulasz na wysokości 7000 metrów n.p.m. 26 grudnia 2011 roku Simone Moro i Denis Urubko wyruszają na wyprawę, podczas której chcą dokonać pierwszego zimowego wejścia na Nanga Parbat (8125 m n.p.m.) w Himalajach.

S. Moro

Simone Moro podczas wyprawy na Broad Peak. Fot. arch. Simone Moro

Simone Moro, 44-letni Włoch pochodzący z prowincji Bergamo, zdobył zimą już trzy ośmiotysięczniki: Shisha Pangma, Makalu, a w lutym tego roku stanął na Gasherbrum II. Ten zawodowy alpinista uważany jest za jedną z najbardziej barwnych osobowości w środowisku alpinistycznym. W 2001 roku został nagrodzony przez UNESCO nagrodą Fair Play. Jest laureatem m.in. "górskiego Oscara", czyli nagrody Eiger Award.

Dzień dobry. W internecie są dostępne filmy, na których widać, jak stoi Pan na szczycie Gasherbrum i śmiejąc się parska Pan krwią.

Na ekstremalnych wysokościach moje usta są zawsze suche, bo sypiam z otwartymi ustami. Krew nie pochodzi z żołądka, lecz z jamy ustnej. To coś jak krwawienie z dziąseł. Nic poważnego. Nie przeszkadza mi to w śmianiu się, ale potrafi czasem uprzykrzyć życie. Tak już mam.

Czy nie trzeba mieć w sobie coś z masochisty, żeby wspinać się zimą na ekstremalną górę?

Nie, nie jestem masochistą. Chodzi mi o proces odkrywania i odpowiedź na pytanie, gdzie doszliśmy we wspinaczce. Już prawie 30 osób zdobyło wszystkie czternaście ośmiotysięczników. A jest przecież wystarczająco dużo nowych wyzwań.

Nowym Pana projektem jest wejście na Nanga Parbat. W czym leży przyjemność wspinania się zimą na jeden z najwyższych szczytów Ziemi?

To jest jak podróż w przeszłość. Tam jest jak na innej planecie. Jest się absolutnie samemu, wokoło brak żywej duszy. Latem na ośmiotysięcznikach jest to praktycznie niemożliwe, obojętnie czy na K2, czy na Gasherbrum II. Jeśli rzeczywiście szukasz totalnego odizolowania, jest to możliwe tylko zimą. Tak wyobrażam sobie wspinaczkę na ośmiotysięczniki 50 lat temu, na samym początku ruchu alpinistycznego.

W lutym tego roku dokonał Pan pierwszego w historii zimowego wejścia na ośmiotysięcznik w Karakorum – po 16 nieudanych próbach. W czym tkwi tajemnica Pańskiego sukcesu?

Klucz tkwi w tym, jak psychicznie podchodzę do góry. Mam za sobą jedenaście zimowych ekspedycji. Doświadczenie nauczyło mnie, że nie możesz wspinać się zimą w takim stylu, w jakim robisz to latem. Okienka dobrej pogody trwają co najwyżej 2-3 dni. Jestem w stałym kontakcie z meteorologiem Karlem Gablem z Innsbrucka. Jeśli zapowiada dobrą pogodę, muszę przemyśleć strategię i dwa dni przed zapowiedzianym okienkiem wyruszam na wspinaczkę. Jestem bardzo analityczny. Poza tym trzeba być też szybkim.

alt

Simone Moro, fot. simonemoro.com

To znaczy?

Podejście możliwe jest tylko w stylu alpejskim, czyli w małych zespołach. Wcześniej musisz trenować jak sportowiec przygotowujący się do olimpiady. Ja zatrenowuję się niemal na śmierć, i tego samego oczekuję od swojego partnera. Musisz znaleźć osobę, która potrafi naprawdę cierpieć. Dlatego Polacy w latach 80. byli tacy dobrzy w zimowej wspinaczce. Potrafili cierpieć.

Czy zimowe wejścia są bardziej niebezpieczne niż letnie?

Właściwie nie. Góra jest bardziej naga. Zimą na ośmiotysięcznikach leży normalnie mniej śniegu niż latem, z powodu suchej aury. Dzięki temu ryzyko zejścia lawiny jest mniejsze.

Na Gasherbrum temperatury dochodziły do 48 stopni Celsjusza poniżej zera…

… minus 46 stopni. W namiocie.

Jak przy takiej temperaturze unika Pan odmrożeń?

Przed każdą czynnością stawiam sobie wcześniej pytanie: co muszę zrobić, żeby nie stracić ciepła? Jeśli na przykład chcę wyciągnąć z kieszeni kurtki baterie, przerabiam wcześniej każdy ruch w myślach: jak zdejmuję puchową rękawicę, jak sięgam do kieszeni kurtki, i tak dalej. Absolutnie konieczna jest odpowiednia aklimatyzacja. Poza tym dobrze znoszę zimno. Przynajmniej mam jeszcze wszystkie palce u rąk i nóg.

Raz podgrzewał Pan w namiocie ustawionym na wysokości 7000 m n.p.m. gulasz przygotowany przez Pańską żonę. Czy takie domowe dania łagodzą cierpienie?

Nauczyłem się tego od Polaków i Rosjan, którym często brakowało pieniędzy. Kupiliśmy mięso w Południowym Tyrolu, moja żona Barbara ugotowała je dwa dni przed wyjazdem i hermetycznie zapakowała. Na górze coś takiego sprawia, że dobrze robi się na duszy.

Przyjaźń podczas wspinaczki jest dla Pana bardzo ważna.

Przyjaźń jest wszystkim, jest prawdziwym szczytem ekspedycji. Na górze jest łatwiej stracić przyjaciela niż zyskać. Musi on być jak brat. Denis Urubko jest dla mnie idealnym bratem. Ma takie same ambicje, takie samo nastawienie, taką samą zdolność do cierpienia. Na górze nie jesteśmy indywidualistami, lecz idealną parą.

Na Gasherbrum w zespole był również Cory Richards. Stworzyło to barwny zespół himalaistów z trzech kontynentów. Czy zawsze wszystko szło bez tarć?

Nie było łatwo, szczególnie na początku. Cory jest Amerykaninem, Denis rodowitym Rosjaninem, doskonale pamiętającym czasy Związku Radzieckiego. Służył w armii. Cory musiał wypracować zaufanie. Obecnie są dla siebie jak bracia.

Kto będzie Panu towarzyszył na Nanga Parbat?

Denis i Matteo Zanga, który pozostanie w obozie bazowym jako fotograf. Cory się ożenił, za mało trenował i nie czuł się do końca zmotywowany. Powiedział mi po przyjacielsku, że nie pójdzie.

Denis Urubko nazywa Pana "duszą" ekspedycji. Czy zgadza się Pan z tym określeniem?

Chyba tak. Choć trochę mnie to uraża - wszyscy myślą, że Denis jest koniem pociągowym, a ja tylko kieruję ekspedycją. Ale on nie nosi większych ciężarów niż ja.

Co wyróżnia duszę ekspedycji?

Jest to osoba, która inspiruje innych. Ktoś, kto nawet w ciężkich momentach ma dobry humor i mówi: hej, przecież mogło być o wiele gorzej. Poza tym znam się na ludziach. Gdy zapytałem Cory’ego, czy chciałby wejść ze mną na Gasherbrum, sporo osób się temu dziwiło. Ale ja zaufałem swojemu instynktowi, ponieważ Cory był chętny do nauki. Nie ze wszystkimi tak nie jest.

W 1997 roku na południowej ścianie Annapurny lawina pociągnęła Pana 800 metrów w dół, a ostatnio podczas zejścia z Gasherbrum również trafił Pan pod śnieg. Czy aby na pewno zapas szczęścia nie wyczerpał się?

Byłem na 44 ekspedycjach, łącznie 120 miesięcy - czyli 10 lat – w górach. Te dwie lawiny to w zasadzie błahostka.

Autor: Dominik Prantl

Źródło: adrenalina.onet.pl

Powiązane artykuły

Wywiad z Ines Papert

Wywiad z Magdą Waluszek