"Śnieżna Pantera" z Katowic zyskała mołojecką sławę

dzik-aleksandra-miniTeogorczny elbrus race przyniósł podwójny sukces Polaków. Świetnie wystartowała Aleksandra Dzik, zwyciężając w rywalizacji kobiet. Wybitny himalaista Denis Urubko ustanawiając w 2009 roku rekord trasy wbiegł na pokryty śniegiem Elbrus (5621 n.p.m) w 3 godziny 55 minut. Andrzej Bargiel, członek Kadry Narodowej w narciarstwie wysokogórskim, urwał z rekordu Kazacha jeszcze 32 minuty!


Wojciech Todur: Sprawny turysta maszeruje na szczyt Elbrusa dwa-trzy dni. Pani wbiegła tam w pięć godzin i cztery minuty! Jak to się robi?


Aleksandra Dzik: Z trzydziestokilogramowym plecakiem też pokonałam tę trasę w trzy dni. Elbrus Race to jednak nie jest zwyczajna wspinaczka na szczyt tylko ekstremalne wyzwanie. W Rosji każdy, kto tego dokona, zyskuje wielki szacunek. Miejscowi powiedzieliby: "mołojecką sławę".


Przed Panią na starcie tego wyścigu nie stanęła żadna kobieta.


- To prawda, ale z zastrzeżeniem, że mówimy o najtrudniejszej trasie określanej mianem "extreme". W tym roku razem ze mną odważyła się też Masza Khitrikowa z Ukrainy. To mi dodało otuchy, ale pewnie też i kopa do walki. Na mecie dołożyłam jej półtorej godziny. Masza jest jeszcze młodziutka, ma dwadzieścia lat. Z wiekiem rośnie wytrzymałość i pewnego dnia pewnie mnie przegoni.

Aleksandra-Dzik

Fot. Krzystof Starek

Jak wygląda otoczka biegu?


- Zaczynamy w wiosce u podnóża góry, która nazywa się Azał i leży na wysokości 2400 metrów nad poziomem morza. Przed nami do pokonania 3200 metrów przewyższenia. Na starcie stanęliśmy o szóstej rano. Wokół głucho i ciemno. Nie do końca byliśmy pewni, czy bieg się odbędzie, bo dzień wcześniej przegraliśmy z pogodą. Właściwie to przegrali sędziowie, którzy muszą wejść na górę przed zawodnikami.


Bazą są tak zwane beczki. Miejscowi mówią, że to stare pojemniki na paliwo rakietowe. Faktem jest, że są długie na kilkanaście metrów, wysokie na tyle, że nie trzeba się schylać, i świetnie nadają się na schron. Są ludzie, którzy mieszkają w nich na stałe!


Ruszyliśmy w grupie. Czułam się mocna, bo dopiero co wróciłam z wyprawy na Pik Pobiedy. Aklimatyzacja na Elbrusie jest bardzo ważna, ja nie miałam z tym większego problemu. Trasa zaczyna się łagodnie. To taka wydeptana, dosyć szeroka szutrowa ścieżka. Z czasem robi się stromo. Wtedy droga wije się zakolami, które starałam się ścinać i wchodzić jak najkrótszą drogą.


Na trasie można sobie pomagać?


- Można. To jednak nie kolarstwo. Nie da się jechać na kole kolegi. Nasza polska trójka dosyć szybko się rozsypała. Każdy pobiegł własnym tempem. Przeżywałam swoje problemy. Byłam lekko ubrana, na nogach sportowe buty. Raz było mi gorąco, raz zimno. Przy "beczkach" postanowiłam się przebrać. Pomyślałam, że wolę stracić kilka minut niż odmrożone palce. Założyłam wtedy cięższe buty i rękawice. Przez te rękawice zegarek utkwił mi gdzieś głęboko pod ubraniem i nie byłam w stanie kontrolować czasu. Trochę mnie to irytowało. Obawiałam się, że przekroczę limit, który wynosił sześć godzin.


W czasie rywalizacji coś Pani jadła albo piła?


- Miałam ze sobą energetyczne żele, ale ich nie użyłam. Miałam też wodę, ale zdążyłam pociągnąć tylko kilka łyków i mi zamarzła. Przy "beczkach" organizatorzy podali nam w kubeczkach herbatę. Było jej jednak tak mało, że ledwo ją poczułam w przełyku.


Na szczycie pewnie wielkie spełnienie?


- Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie czułam satysfakcji. Dobiegłam w dobrym czasie, zostawiłam za sobą paru mężczyzn. Gdybym miała lepszy sprzęt, a nie raki z wypożyczalni, to byłoby jeszcze lepiej.


Lubi Pani być pierwsza. W sierpniu została Pani przecież pierwszą polską "Śnieżną Panterą".


- A lubię (śmiech ). Co w tym złego? „Śnieżna Pantera” to tytuł, który przysługuje osobie, które wejdzie na szczyty wszystkich, czyli pięciu, siedmiotysięczników byłego ZSRR. Przed laty, gdy z powodu zatargów na linii Rosja - Chiny były problemy z dostaniem pozwolenia na wspinaczkę na Pik Pobiedy, wystarczyło wejść na cztery szczyty. Dokonała tego Amalia Kapłoniak z Krakowa. Teraz jednak zasady się zmieniły, więc pierwszą polską „Śnieżną Panterą” wśród kobiet jestem ja.


Z poziomu Himalajów góry Kaukazu nie wydają się tak groźne i niedostępne. Pani ostatnia wyprawa świadczy jednak zupełnie o czym innym.


- Pik Pobiedy zdobyłam w sierpniu i rzeczywiście było to bardzo traumatyczne przeżycie. W czasie wyprawy z powodu obrzęku mózgu zginęły trzy osoby. Jednej z nich pomagałam schodzić. To był Uzbek. Silny mężczyzna, doświadczony przewodnik. Nigdy nie spodziewałabym się, że problemy będzie miał akurat on. To dało mi do myślenia, że na tej górze śmierć grała z nami w totolotka. Na miejscu Andrieja mógł być każdy z nas.


Zmarł na Pani rękach?


- To nie jest tak, jak na amerykańskich firmach. Ktoś zamyka oczy, słońce zachodzi... Objawy obrzęku mózgu nie są przyjemne. Człowiek dostaje drgawek. Nie chcę o tym mówić. W końcu przychodzi moment, że żegna się swojego towarzysza i idzie dalej.


Ciało Andrieja zostało w górach?


- Przywiązałam go mocno liną. Mam nadzieję, że nie porwą go zimowe lawiny. W tamtej części świata nie ma czegoś takiego jak ratownictwo. Nie mają małych lekkich helikopterów tylko wojskowe opasłe "krowy". Większość osób, która ginie na Piku Pobiedy, nie zostaje nigdy odnaleziona. Porywa ich gdzieś na chińską stronę.


Od dwóch na Chan Tengri na granicy Kazachstanu i Kirgistanu leży ciało Polaka. Nie ma możliwości, żeby je sprowadzić na dół. To bardzo kosztowna wyprawa, która wymaga zatrudnienia profesjonalistów. I to ciało tak leży i czeka. Wiem, że zostało zabezpieczone. Jest okryte workiem.


Wie Pani, że po takich wyznaniach najbliżsi już nigdy nie puszczą Pani na żadną wyprawę?


- Zaczęłam chodzić w góry dzięki ojcu. On mnie rozumie. Sam przestał się wspinać dopiero wtedy, gdy urodziły się dzieci.


Powiedziała Pani, że po powrocie z gór kwiaty pachną inaczej.


- Bo tak jest. Życie nabiera sensu. W górach człowiek doświadcza niezwykłych emocji. W czasie wyprawy na Pik Pobiedy dziesięć osób spędziło noc w trzyosobowym namiocie. Wykształceni, odpowiedzialni ludzie kłócili się z powodu najniższych pobudek. Wyciągnięcie, wyprostowanie nóg było problemem wagi państwowej.


Podpisuje się Pani pod zdaniem, że kobiety nie nadają się na zimowe wyprawy?


- Często to słyszę. Na pewno szybciej marzną nam palce. Mamy też większe problemy z... No wiadomo, trudniej nam się wysupłać z kombinezonu. Technika jednak szybko idzie do przodu i wkrótce nie będzie z tym żadnego problemu (śmiech ). Naturalnie, że myślę o Himalajach. Byłam na Nanga Parbat, ale nogi na szczycie nie postawiłam. Jestem cierpliwa. Przyjdzie czas i na zimowe wyprawy.


W 2009 roku była Pani w Tien-szan na wyprawie z samymi kobietami. Ciekawe doświadczenie?


- Ciekawe, bo też Tien-szan to moje ukochane miejsce. Odpowiada mi tamtejszy klimat, ludzie. Wracam tam jak do siebie. A kobiety na wyprawie? Jeżeli pan sądzi, że ciągle się kłóciłyśmy, to jest pan w wielkim błędzie (śmiech ). Tworzyłyśmy zgrany zespół. Panowie mogliby się od nas uczyć.

 

z8479073XAleksandra-Dzik-jest-pierwsza-Polka-z-tytulem---Snieznej

Ola na Pobiedzie

Fot. Krzysztof Starek


Aleksandra Dzik


Katowiczanka, ma 28 lat. Absolwentka psychologii i socjologii na Uniwersytecie Śląskim. Pasjonuje się też narciarstwem wysokogórskim.

Rozmawiał: Wojciech Todur

Żródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Powiązane artykuły

Wywiad z Ines Papert

Wywiad z Magdą Waluszek