Himalaistka: W górach wysokich nie ma samobójców

Na ośmiotysięcznikach czuje się bezpieczniej niż na krajowej "siódemce". - W górach wysokich nie ma samobójców - mówi Kinga Baranowska, polska himalaistka, która ma już na swoim koncie siedem szczytów Korony Himalajów.

 

Rozmawiali Barbara Suchy i Dawid Hajok

kingabaranowska


Barbara Suchy, Dawid Hajok: Inaczej niż większość ludzi lato spędzasz w górach, a święta nad morzem.

Kinga Baranowska *: W zimie w Himalaje mnie nie ciągnie. Mam za to wtedy więcej czasu dla rodziny. Tradycyjnie każde święta Bożego Narodzenia spędzam z nimi w domu na Kaszubach. Tęsknią za mną, bo nieczęsto mają okazję mnie widzieć.

Na Kaszubach święta raczej nie różnią się niczym szczególnym, tyle że tradycja jest tam stale podtrzymywana. Nie zanika. Wydaje mi się, że im jesteśmy starsi, tym bardziej to doceniamy. Ja sama chętnie wracam myślami do tego okresu.

Byłabyś w stanie poświęcić ten czas z rodziną na rzecz jakieś wyprawy?

- Myślę, że tak. Ale na pewno starałabym się obchodzić święta zgodnie z kaszubską tradycją. Oczywiście na tyle, na ile byłoby to możliwe (śmiech ). Mój rodzinny dom jest pełen życia. Nadal mieszka tam mój brat z trójką swoich dzieci, więc myślę, że nawet gdybym z jakichś powodów nie mogła być razem z nimi w święta, to i tak byłoby tłoczno i wesoło. Zresztą chyba przyzwyczaiłam już rodziców do swojej nieobecności, bo z domu wyprowadziłam się, mając 18 lat. Teraz odwiedzam ich o różnych dziwnych porach.

Często mówi się, że góry wysokie [tym mianem określa się ośmiotysięczniki - przyp. red.] są miejscem dla egoistów. Powiedział tak na przykład ostatnio w wywiadzie dla "Gazety" twój kolega himalaista Piotr Pustelnik. Zgadzasz się z tym?

- I tak, i nie. Myślę, że Piotr miał na myśli przede wszystkim swoją rodzinę. On sam dużo wyjeżdżał, zostawiając w domu bliskich. Ja nie mam jeszcze męża ani dzieci, więc wykorzystuję ten czas maksymalnie. Zdaję sobie doskonale sprawę, że kiedy ta rodzina już się pojawia, to czas, jaki zostaje na wyprawy, jest bardzo ograniczony. Kobiety zazwyczaj nie jeżdżą wtedy w góry. Zresztą wszystkie himalaistki, które znam albo świadomie zdecydowały się na to, że nie będą zakładały rodziny albo po urodzeniu dziecka rezygnują z wyjazdów w góry wysokie. Nie chciałabym jednak oceniać co jest egoizmem, a co nie. To jest bardzo indywidualne. Myślę, że jeśli dwoje ludzi się dogaduje, to można połączyć pasję z życiem rodzinnym.

Wyznaczyłaś sobie granicę tego, co jesteś w stanie poświęcić dla gór?

- Na pewno nigdy nie poświęciłabym zdrowia.

Wyprawom towarzyszą ekstremalne warunki i ogromny wysiłek. To nie jest igranie z własnym zdrowiem i życiem?

- Czuję, że sto razy bardziej ryzykuję, jadąc do rodziców krajową "siódemką". To wymaga ode mnie tak dużej koncentracji, że wysiadając z samochodu, jestem cała obolała i wykończona. W górach minimalizuję niepotrzebne ryzyko. Staram się być zawsze dobrze przygotowana, wychodzę tylko wtedy, kiedy jest dobra pogoda. Przy złej zawracam. A widząc na drodze rozpędzonego wariata w samochodzie, nie wiem, co za chwilę zrobi. To mnie stresuje.

Chcesz powiedzieć, że na ośmiotysięcznikach czujesz się bezpieczniej niż na krajowej "siódemce"?

- Tak (śmiech ). Wiem, że to może brzmieć dziwnie, ale w górach mam poczucie większej kontroli i odpowiedzialności za siebie. Wchodząc w tym roku na Annapurnę, poświęciliśmy mnóstwo czasu i pieniędzy na przygotowania i aklimatyzację na innym, bezpieczniejszym szczycie. Owszem, nigdy nie można mieć pewności, że nie wydarzy się coś złego, ale dużo zależy od nas. Wbrew temu, co się mówi, w górach wysokich nie ma samobójców. Himalaiści bardzo kochają życie.

Marek Kamiński napisał kiedyś, że "człowiek to taka dziwna istota, która zawsze chce czegoś więcej. Nie wystarcza mu to, że ma gdzie spać, co jeść, kochającą rodzinę i uporządkowane życie". Odnajdujesz w tych słowach siebie?

- Tak, uważam, że to ważne, aby mieć nawet najbardziej górnolotne marzenia i je realizować. I wcale nie muszą to być ośmiotysięczniki. Każdy może mieć własną górę, nieważne, czym ona by nie była.

Ty masz na swoim koncie siedem ośmiotysięczników. Jesteś dokładnie w połowie drogi do zdobycia Korony Himalajów. Czy dopiero wtedy uznasz, że osiągnęłaś swój cel?

- Staram się skupiać na najbliższym celu, ta metoda "małych kroków" dobrze się sprawdza przy realizacji wielkich rzeczy. Bo to niepokorne myśleć, że szczęśliwym będzie się dopiero po zdobyciu wszystkich czternastu szczytów. Taka aspiracja nie jest dobra. Na przykładzie Piotra Pustelnika, z którym stanęłam na szczycie Annapurny, wiem, że choć warto wyznaczać sobie dalekosiężne cele, to jednak lepiej nie narzucać sobie takiej psychicznej presji. Jemu walka z tą górą zajęła sześć lat. Szturmował ją aż pięć razy. No przecież można się zastrzelić!

Dla Piotra Pustelnika tegoroczne zdobycie Annapurny było zwieńczeniem zmagań z Koroną Himalajów. A czym ta wyprawa była dla Ciebie?

- To było szczególne wejście. Oboje bardzo się w nim wspieraliśmy. Piotr wielokrotnie powtarzał, że ta góra go nie lubi, że prześladuje go pech, a ja mówiłam, że to bzdury, że wszystko będzie dobrze. Bardzo wierzyłam w to, że tym razem mu się uda. A poza tym jest to po prostu bardzo niebezpieczna góra i cały czas miałam tego świadomość. Bycie w takim ciągłym pogotowiu i czujności plus optymizm za dwoje, przez dwa miesiące, jest dość wyczerpujące. Ale my mieliśmy szczęście. Nie spotkały nas żadne, bardzo ryzykowne chwile.
Wygląda na to, że z Piotrem wzajemnie bardzo sobie pomogliście.

- Tak było. Ja pozbawiona byłam tego, ciążącego Piotrowi, bagażu traumatycznych doświadczeń i z optymizmem napędzałam go do działania. On znał tę górę doskonale i jego wiedza była dla mnie szalenie przydatna. To była ciekawa wymiana doświadczeń.

A Tobie zdarzyło się kiedyś powiedzieć: "Ta góra mnie nie lubi, to się nie uda!"?

- Na szczęście nie. Takie zwątpienie jest równoznaczne ze skazaniem się na niepowodzenie. Bez stuprocentowego przeświadczenia, że wszystko będzie dobrze, nie ma po co w ogóle wyruszać w wysokie góry.
Skoro już jesteśmy przy pechu. Zdarzyło ci się zawracać przed szczytem. Powiedz, co się wtedy czuje?

- Faktycznie, zawróciłam sto metrów od wierzchołka Dhaulagiri. Była wtedy bardzo zła pogoda. Droga na szczyt wymagała jeszcze kilkugodzinnego marszu, a było już po południu i po szybkiej kalkulacji doszliśmy do wniosku, że brakuje nam czasu na zejście do położonego niżej obozu. Po prostu byliśmy za wolni. Szliśmy tylko w trójkę i torowanie drogi w śniegu zajmowało nam bardzo wiele czasu. Potem okazało się, że podjęliśmy właściwą decyzję. Przez załamanie pogody bardzo szybko przybywało świeżego śniegu. Schodziły lawiny. Zejście do bazy zajęło nam aż cztery dni! Jak już tam dotarliśmy, byliśmy szczęśliwi, że żyjemy. Wtedy nikt nie rozpatrywał tego w kategoriach porażki. Pomyślałam: "Trudno. Jeśli nie w tym roku, to w przyszłym". I rzeczywiście, kiedy pięć miesięcy później wróciłam na Dhaulagiri, weszłam tam bez problemu.

A więc nie jesteś przesądna?

- Raczej nie. Ale staram się przestrzegać lokalnych tradycji. Nieważne, gdzie jestem. Na przykład w Nepalu buddyści bardzo głęboko wierzą, że na szczycie góry mieszka Bóg. Dlatego każdą wyprawę rozpoczynają od ofiarnego ceremoniału pudża. Na niektóre szczyty w ogóle nie można wchodzić. Trzeba zatrzymać się kilka metrów przed nimi. I ja mimo że nie jestem buddystką, przestrzegam tej zasady. Poszanowanie dla tradycji jest dla mnie bardzo istotne. Pamiętam, jak na Kanczendzondze jeden z buddystów odprawiających pudżę powiedział nam, że zgodnie z ich kalendarzem mamy prawo wyjść do obozu pierwszego dopiero za trzy dni. I z całej dziesiątki wspinaczy tylko ja z kolegą to uszanowaliśmy. Nie wiem, czy jedno z drugim miało coś wspólnego, ale ostatecznie tylko my dwoje stanęliśmy na szczycie. Trzeba pamiętać, że to my jesteśmy tam gośćmi.

Kilkudniowe oczekiwania w namiocie na odpowiednią pogodę mogą być dość monotonne. Jak radzisz sobie z nudą?

- Trudno nazwać to nudą. Oczekiwanie jest wliczone w każdy wyjazd. Jeśli ktoś nie potrafi dać sobie z tym rady, to powinien po prostu wspinać się w niższych górach. Ja cieszę się z jednej rzeczy. Nauczyłam się w końcu przebywać sama ze sobą. Nie muszę mieć do tego ani muzyki, ani książek. Mogę po prostu wpatrywać się w tropik namiotu i niczego więcej mi nie trzeba. To jest taki fajny stan, ale nie jest to łatwe i nie zawsze wychodzi... (śmiech ).

Na wszelki wypadek zabieram więc ze sobą mnóstwo książek. Wszystko, co chcę przeczytać. Mam też bardzo dużo muzyki na iPodzie. Znajomi przygotowują mi na wyjazdy płyty z muzyką, które chcą, żebym przesłuchała. No i piszę też dziennik.

Wspinanie w górach, szczególnie w ostatnich latach, stało się bardzo popularnym sportem. Wanda Rutkiewicz napisała kiedyś, że "im więcej alpinistów w górach, tym częściej zachowują się wobec siebie jak przechodnie na ulicy".

- Jeśli chodzi o góry wysokie, to ten problem dotyczy głównie trzech popularnych ośmiotysięczników: Everestu, na który oczywiście każdy chce wejść, bo jest najwyższy, ale również Czo Oju - bo jest najprostszy - i Gaszebrum II. I 80 procent ruchu himalajskiego odbywa się właśnie na tych trzech górach. Sytuacja na pozostałych ośmiotysięcznikach wygląda inaczej. Nie ma tłoku. Ja na Kanczendzongę nie mogłam znaleźć ani jednej osoby z Polski, która by chciała tam pojechać, bo góra jest trudna i niepopularna.

Wspinasz się głównie w męskim gronie. Czy w górach kobiety reagują bardziej emocjonalnie?

- Myślę, że tak samo jak mężczyźni. Tyle że kobiety bardziej to okazują.

A zdarzają się dżentelmeni? No wiesz, pożyczą kurtę, ponoszą ciężki plecak...

- Tak samo jak na nizinach. Jeśli ktoś jest dżentelmenem tutaj, to będzie nim i na ośmiu tysiącach.

Gdy już na takiego trafisz, to chętnie korzystasz z jego pomocy?

- Jeśli miałby to przypłacić życiem, na przykład wziąłby mój plecak, a później padł na śniegu z wycieńczenia, to nie (śmiech ). O partnera trzeba dbać tak samo jak o siebie.

Co jeszcze po powrocie z Himalajów ciągnie cię w nasze niziutkie Tatry?

- Nie chodzi o wysokość. Tatry są bardzo trudnymi górami. Jest tam wiele wymagających dróg i ścian, których pewnie nigdy nie uda mi się przejść. Tatry to ogromne wyzwanie i nie można ich oceniać w kategoriach wysokości. To, że są niższe, nie oznacza, że są do niczego.

Niebawem sylwester. Od lat spędzasz go w schronisku nad Morskim Okiem. W tym roku też się tam wybierasz?

- Prawdę mówiąc, jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Ale Morskie Oko jest zawsze w zanadrzu. Spędziłam w nim dużo czasu i wiem, że zawsze mogę tam pojechać, bo impreza będzie udana.

Czego życzyć ci na nowy rok?

- Oj, wielu rzeczy (śmiech ). Ale może przede wszystkim szczęścia, bo to bardzo ważne, nie tylko w górach. I harmonii, bo wyprawy mają szanse powodzenia tylko wtedy, jeśli w życiu wszystko gra i jest poukładane. Od problemów pozostawionych na dole nie ucieknie się w górach. One dopadną cię tam ze zdwojoną siłą. Tak więc sukces wyprawy w dużej mierze zależy od tego, jak funkcjonujemy tu na nizinach. To tu się zaczyna „zdobywanie góry”.

W takim razie życzymy ci szczęścia na każdym polu.

- Dziękuje bardzo.

Źródło: Gazeta Wyborcza Kraków

Powiązane artykuły

Wywiad z Ines Papert

Wywiad z Magdą Waluszek