Kinga Baranowska już działa pod Makalu

Kinga Baranowska i Fabrizio Zangrilli są już od paru dni w bazie pod Makalu. Póki co dotarli do C3 gdzie spędzili mało komfortową noc. Zapraszamy do zapoznania się z postępami wyprawy Kingi Baranowskiej!

K. Baranowska, a w tle Everest

27 kwietnia

Och, jaki długi dzień! Wstaliśmy już przed 5 rano, gdyż loty helikopterem mogą się odbywać tylko przy idealnej pogodzie, a taka w gÛrach jest tylko rano. Dlatego też zupełnie inaczej wygląda mój rytm funkcjonowania tutaj. No więc wstaliśmy bardzo wcześnie, w średnio przyzwoitej lodży, szybka herbata, zapakowanie całego sprzętu (zabraliśmy cały sprzęt ze sobą do heli) i ruszamy. Mieliśmy dwóch pilotów: jednego nepalskiego i drugiego szwajcarskiego. Ten drugi prawdopodobnie chciał poznać drogę powietrzną pod Makalu, bo nigdy wcześniej tam nie był.
Lot odbył się w dwóch turach: pierwsza z nami i ze wszystkimi rzeczami do Yangle Karka (ok. 4600 m), następnie już oddzielnie my i oddzielnie nasze rzeczy polecieliśmy w dwóch kursach do starej bazy Hillarego (a także Francuzów – pierwszych zdobywców Makalu), która znajduje się na wysokości ok. 5 tys. metrów. Niestety wyżej nikt nei chciał polecieć, mimo, że nieśmiało prosiliśmy. Niestety wyżej nie ma zbyt dobrego lądowiska i piloci boją się tam lądować.
W bazie Hillarego (nazwa ta wzięła się stąd, gdyż pierwszy zdobywca Everestu również miał zakusy na Makalu i robił tu rekonesans) wylądowaliśmy już o 7.30 rano. To co nas zaskoczyło, to koszmarne zimno i śnieg. Zaskoczyło dlatego, gdyż tu prawie nigdy nie było śniegu. Byliśmy przygotowani na to, że wysiądziemy w starej bazie i tego samego dnia ruszymy dalej, ale nie spodziewaliśmy się śniegu. Tak więc wyciągnęliśmy z beczek nasze wysokościowe buty na ośmiotysięcznik i ryszyliśmy w drogę. Muszę Wam się przyznać, że droga – koszmar. Buty wysokościowe swoje ważą, generalnie są bardzo sztywne, przystosowane do raków, a tu trasa po śliskich, bo przysypanych śniegiem kamieniach wymagająca nie lada żonglerki i przeskakiwanie z kamienia na kamień. W ciężkich, sztywnych butach poruszaliśmy się jak słonie, bo ani wybicia w takich butach, a poza tym, kamienie jak na złość przewracały się w ostatnim momencie, a my razem z nimi. Co za hardcore!
Cała nasza euforia z przyjemnego lotu i radość z osiągnięcia bazy szybko się ulotniła, zaś trzeba było walczyć z kamieniami pod stopami i tymi lecącymi z góry. Niestety, do obecnej bazy na 5600 m (zwanej też przez wielu ABC) idzie się wzdłuż południowej ściany, z której lecą kamienie. Następnie mija się słynny zachodni filar, „skręca się w prawo” i osiąga się obecną bazę pod zachodnią ścianą.
Dzień bardzo długi i męczący. Dotarliśmy do bazy około 17.00 w zadymce i śniegu. Większość naszych rzeczy została w starej bazie, z nami mogły pójść tylko te najpotrzebniejsze, ze względu na deficyt tragarzy do bazy. Wybraliśmy ekwipunek wspinaczkowy, żeby nie utknąć na wiele dni w bazie i nie siedzieć tu bezczynnie.

28 kwietnia

Zasnęliśmy snem kamiennym praktycznie tak jak staliśmy. Następnego dnia, cały czas jeszcze nie mając całego ekwipunku przy sobie, postanowiliśmy się spakować na pierwsze wyjście do góry.
W bazie okazało się, że jest kilka grup: pierwsza to koreańska (bodajże 4 wspinaczy i 3 Szerpów), druga to brytyjska (chyba z 6 wspinaczy i 3 Szerpów) oraz kilka oddzielnych małych zespołów, mających też swoje bazy, działających w ramach agencji Cho Oyu Trekking. W tej ostatniej grupie Joel ze Szwjcarii oraz Oksana z Rosji mają swoich Szerpów. Reszta działa w dwójkowych samodzielnych zespołach wspinaczkowych. Ja dzielę bazę z Fabrizio Zangrilli, który jest moim partnerem wspinaczkowym na tej wyprawie.
Do obozu II miejsca ze szczelinami są ubezpieczone linami, mimo to, pakujemy  krótką linę ze sobą i decydujemy się wiązać w niektórych miejscach.

29 kwietnia

Plecaki dość ciężkie. W końcu to pierwsze nasze wyjście do góry i to drugiego dnia od przyjścia do bazy. Mamy aklimatyzację z doliny Khumbu (spaliśmy tam na około 5500 m dwie noce), ale teraz wychodzimy wyżej, bo zamierzamy tego dnia dojść bezpośrednio do dwójki, która jest położona na 6500 m. Decydujemy się wziąć bardziej komfortowy namiot, ale co za tym idzie cięższy, bo jednak w dwójce spędzimy kilka nocy, a sen tamże też jest ważny. Idzie mi się dość ciężko, właśnie ze względu na ciężki plecak. Fabrizio i tak niesie cięższy od mojego, mimo to jakoś nie frunę na skrzydłach. Nie mniej jednak udaje nam się bodajże po osmiu godzinach z przerwami osiągnąć obóz II. Pogoda na szczęscie nam sprzyja, nie wieje za bardzo i możemy skupić się na przygotowaniu porządnej platformy pod namiot. Miejsca w dwójce jest pod dostatkiem, nie trzeba się martić o to, gdzie rozbić namiot. Po 1,5 godzinie możemy w końcu zacząć myśleć o jedzeniu i piciu, bo namiot stoi. Jak domyślacie się na tej wysokości roztapianie śniegu wymaga już trochę czasu, bo jest mniej tlenu w powietrzu, tak więc wszystko idzie dość wolno. Jest zimno. Oj, to na pewno. Ta góra w ogóle jest bardzo zimna i wietrzna. Nazwałabym ją „mało przyjacielska”. Tak więc ubieramy się we wszysko co mamy (łącznie z kurtką i spodniami puchowymi) i włazimy do śpiwora. Sen może niezbyt głęboki, ale przyzwoity jak na pierwszy raz na tej wysokości.

30 kwietnia

Poczekaliśmy aż słońce muśnie chociaż nasz namiot, gdyż w środku zebrał się szron. Każde poruszenie powoduje, że leci na nas. Nie mieliśmy ze sobą zbyt wiele jedzenia, ale też apetyt niespecjalnie dopisuje na tej wysokości. Tak więc po wypiciu kubka herbaty decydujemy się schodzić w dół. Pewnie na lunch zdążymy i tam się najemy. W zejściu aż burczało mi w brzuchu.
Całą resztę dnia poświęcamy na odpoczynek i uzupełnianie kalorii, które straciliśmy podczas tego wyjścia. W ciągu dnia zużywamy ich około 6 tys., jeśli ich sobie nie dostarczymy w pożywieniu, albo jeść się po prostu nie chcę pod wpływem wysokości, to organizm czerpie z zapasów. Niestety, to nie jest dobre dla naszego organizmu, bo wcale nie jest tak, że chudnie się tam, gdzie by się chciało, ale spalane są nasze mięśnie. A tu już nie robi się wesoło, bo zaraz potem słabniemy. Pamiętajcie, że na tej wysokości (5600 m) organizm niespecjalnie ma się jak regenerować. Niesamowicie ważne jest nie dopuszczanie do chorób, osłabienia, niewysypiania się. Dobrze mieć ze sobą suplementy tj. proteiny, czyli białko, które normalnie zjadamy np. w mięsie, czy rybach.

1 maja

Dzień pracy! Dla nas również. Zabieramy się za porządne zbudowanie mesy. Niestety, ciągle mamy śnieg w środku na ziemi, a jak się domyślacie, to nie sprzyja temu, było w środku ciepło. Śnieg zamienił się w lód, więc trzeba go wyrąbać czekanami. Po paru godzinach, mamy przyjemną mesę, na ziemi leży kawał brezentu, więc w nogi już nie powinno być tak zimno. To co jest niespotykane na Makalu (a mówią to osoby, które tu były kilka razy), to fakt, że w bazie jest śnieg. Zazwyczaj jest tu dużo kurzu, śniegu ani widu ani słychu. A tu – pada codziennie, zaś wyżej powstają małe lawinki. Uruchomiliśmy też solar słoneczny i można naładować telefon satelitarny. Dzięki temu (i Plusowi! dzięki wielkie!), mam jakikolwiek kontakt z Wami.

2 maja

Dziś kolejny dzień regeneracji. Jakoś dziś czujemy się bardziej ospali niż wczoraj. W Polsce długi weekend i pewnie wszyscy podróżują w tę i z powrotem. Wiem, że macie ładną pogodę, no u mnie w kratkę: raz pada śnieg, raz wyjrzy słońce. Mam nadzieję, że jutro będziemy czuli się na tyle dobrze, by wyjść ponownie do góry.

4 maja

Kilka osób schodzi do Bazy Hillarego, a nawet jeszcze niżej, by się zregenerować. Niestety dużo z nich kaszle i plan jest taki, by odzyskać tam na dole siły. Nam z Fabrizio wcale się nie chce nigdzie schodzić, wręcz przeciwnie, chętnie by ruszylibyśmy do góry. Trochę nas już nuży siedzenie w bazie, choć owszem mamy kilka ciekawych książek ze sobą. Jednakże, nie lubimy zbyt długiej bezczynności, bo mamy wrażenie, że nasza aklimatyzacja się „ulatnia”, zaś siedzenie w bazie wcale nie pomaga, ale również zabiera nam siły. W końcu to 5600 m więc nieza wiele regeneracji. No, ale co zrobić. Niestety, kolejny dzień potwornego wiatru. Nawet w bazie głowę urywa. Trzeba cierpliwie przeczekać.

6 maja

Plecaki czekają już spakowane od kilku dni. Mimo, że nikt nie rusza tego dnia do gory, my idziemy. Po pierwsze dlatego, że mamy już dość siedzenia w bazie i czujemy, że zaraz zwariujemy od nieruszania się, po drugie – akurat jest ładna pogoda o dziwo i nie wieje. Droga do dwojki – wręcz upalna. Cieszymy się z tego powodu jak dzieci. Idzie nam się swietnie i do dwojki przychodzimy w dobrym tempie. Jesteśmy tu zupełnie sami, z obozu II pięknie widać  Mount Everest i Lhotse. Choć trzeba przyznać z tej strony nie wyglądają tak spektakularnie jak od strony doliny Khumbu.

7 maja

Wiedzieliśmy, że czeka nas długi dzień. Słyszałam od Fabrizia niejednokrotnie, że droga do trójki, to w szybkim tempie (niezaklimatyzowanym) 7 godz. My, dodatkowo mieliśmy jeszcze ciężkie plecaki więc obawialiśmy się, że więcej. Tak więc plan był taki, by ruszyć nawet o 6 rano. Niestety ranek zweryfikował te plany, bo znów wiało i było zimno. Tak więc postanowiliśmy poczekać do 8, kiedy wyjdzie słońce i ruszyliśmy. Z tej racji, że byliśmy tylko jedyni w dwójce, to też jako jedyni ruszyliśmy do góry.
Początkowo posuwaliśmy się w świetnym tempie. Zero wiatru, a nawet momentami ciepło. Niestety, tempo siadło nam powyżej 7 tys. metrów. Brak aklimatyzacji dał się odczuć momentalnie. Po prostu tak, jakby siadły baterie, nagle plecak robi się potwornie ciężki, nogi z ołowiu i szybkość „żółwia”. Tak więc druga część drogi dała nam mocno w kość. W pobliżu Makalu La zaczęło też tak potwornie wiać, że zimno zaczęło doskwierać potwornie. Jakoś wreszcie doczłapaliśmy się do trójki.

8 maja

Wstaliśmy rano. Chmm... W zasadzie to wcale nie wstaliśmy, bo chyba prawie w ogóle nie zasnęliśmy. Niby według prognoz (potem jak sprawdziłam) wiało 70 km/h. Ciężko to stwierdzić kiedy się siedzi w namiocie... Ma się wrażenie, że namiot nie odfruwa tylko dlatego, bo siedzimy w środku i przytrzymujemy go własnym ciężarem.
Noc zaliczyłabym do kategorii „ciężkich”. Huk wiatru był tak donośny, że nie dało się zmrużyć oka. O 1 w nocy wpadłam na pomysł, by jednak włożyć zatyczki do uszu, które zawsze noszę na wypadek takich sytuacji. Nie pomogło. Jakoś przetrwaliśmy do 5 rano. Ze zmęczenia zmrużylismy oko. Z powodu wysokości nic prawie nie zjedliśmy. Brak aklimatyzacji powoduje, że nie chce się w ogóle jeść. Wystarczył tylko kisiel w postaci pitnej.
Ostatni rzut oka na Makalu (dopiero z obozu III widać czubek góry) i muszę stwierdzić, że z daleka prezentuje się bardziej okazale, niz z bliska.
Na lunch byliśmy już w bazie. Motywowało nas zimno, a także wizja czegoś do jedzenia.

9 maja

Pada. Nie, wręcz sypie śniegiem. Dzień pod znakiem prania. Nie powiem, że należy to do moich ulubionych zajęć tutaj. Woda z lodowca, nic tak naprawdę nie jest uprane, ale przynajmniej człowiek się czuje psychicznie niby lepiej, że chodzi w „świeżym” ubraniu. Powiesiłam wystawkę z ubrań w mesie, co bardziej „newralgiczne” części ubrań zabrałam do swego namiotu, bo zdarzało mi się już że niektóre części garderoby znikały. Nie wiem, może wiatr porywał, ale żeby akurat „te”?
Reszta dnia pod hasłem sypiącego śniegu, zimna w nogi i czytania ksiazki.

Źródło: kingabaranowska.com

Powiązane artykuły

Nanga Parbat Snowboard Expedition 2010

5 x 8000