Opowieść z wyprawy Batura Muztagh Pakistan 2011

„Nie wiem jak Bóg stworzył ten świat. Nie wiem czym się kierował, wiem jednak, że ma niezwykle bujną  wyobraźnię”.

Fabryka snów na styku nieba i ziemi – góry Karakorum. Ci, którzy tam byli, zarzekają się, że w tym miejscu człowiek śni długo, intensywnie i niezwykle realnie. To prawdziwy sen na jawie, który zapada głęboko w pamięć, utrwala się, wypiętrza ponad wszystkie dotychczasowe doświadczenia. Jest wyrazisty aż do przesady – błękit nieba odcinający się od ostrych turnic doliny Sath Marau. Każda kolejna doba spędzona w takim miejscu sprawia, że w końcu zaczynasz dostrzegać coś więcej poza sobą. O wiele więcej. Bóg miał fantazję!

Batura Muztagh Expedition 2011

Wyprawa Batura Muztagh Pakistan 2011 zorganizowana została przez członków Klubu Wysokogórskiego Kraków. Obszarem działań górskich była prowincja Gilgit - Baltistan (północny Pakistan), w której znajduje się podgrupa górska Purian Sar, w regionie Batura Muztagh West (Karakorum Zachodnie).

Celem wyprawy była eksploracja i wspinaczka na dziewicze wierzchołki w otoczeniu lodowca Sath Marau (więcej informacji o wyprawie na stronie: www.kw.krakow.pl/pakistan2011)

PODRÓŻ

Nasza podróż w góry Karakorum podzielona została na trzy etapy. Etap pierwszy indyjski obejmował przejazd z New Delhi do Amritsaru, a następnie przekroczenie granicy indyjsko-pakistańskiej Attari – Wagah. Etap drugi zakładał podróż Karakorum Highway i dotarcie do Gilgit w północnym Pakistanie (Lahore – Islamabad – Gilgit), w którym to mieliśmy zrobić zakupy żywności i innych rzeczy potrzebnych na wyprawę. Etapem trzecim i ostatnim było dotarcie do wioski Bar, wynajęcie tragarzy, trekking w interesujący nas rejon i wspinaczka.

Koleje losu. Attari – Wagah

W przedziale było nieznośnie gorąco. Jechaliśmy do Amritsaru, miasta ulokowanego tuż przy granicy z Pakistanem, z którego wynajętą taksówką planowaliśmy dostać się na przejście graniczne Attari – Wagah. Zawieszone pod sufitem wentylatory tworzyły gęstą sieć macek, która bezsensownie mieszała przegrzane powietrze. Ulgę przynosił dopiero ruch. Była to jednak pozorna ulga, bowiem zakratowane i pozbawione szyb okna, wraz ze schłodzonym, wilgotnym powietrzem, tłoczyły do przedziału nieznośny smród slumsów z przedmieścia New Delhi. Pociąg przypominał więźniarkę, z której wydostać się można było jedynie przez ciężkie, stalowe drzwi.

Do Amritsaru dotarliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem. Było grubo po północy. Z trudem znaleziony hotel miło nas zaskoczył – pokoje były o wysokim standardzie i w przystępnej cenie. Całkowite przeciwieństwo obskurnego i wilgotnego Namascar Hotel na Grand Bazar w New Delhi.Następnego dnia wynajętą taksówką dotarliśmy na przejście graniczne. Było niezwykle gorąco. Rozgrzane powietrze falowało nad pasem ziemi rozdzielającej granicę Indii i Pakistanu. W oddali widzieliśmy uzbrojonego pakistańskiego strażnika, który skryty w cieniu budynku uważnie nam się przyglądał. Strefa buforowa – niczyja przestrzeń rozdzielająca dwa skłócone ze sobą kraje miała szerokość kilkuset metrów. Wystarczająco dużo, żeby się bronić, i wystarczająco mało, żeby szybko przekroczyć granicę wroga. Każda ze stron była czujna.

alt

fot. Piotr Picheta - po przekroczeniu granicy indyjsko-pakistanskiej

Wagah to małe miasteczko na granicy Indii i Pakistanu, które jest jedynym, otwartym drogowym przejściem granicznym, łączącym oba zwaśnione kraje. Granicę przekroczyć można jedynie między godziną 8 a 15. Po godzinie 17 rozpoczyna się tu niezwykła ceremonia (teatralna demonstracja sił), podczas której żołnierze obu stron, ubrani w galowe mundury, defiladowym krokiem przygotowują się do symbolicznego zamknięcia granicy i zaciągnięcia flagi.

Po godzinie wypełniania papierków wreszcie przekroczyliśmy granicę. Pakistan przywitał nas pustynnym krajobrazem. Rozpoczynał się etap drugi: Lahore – Islamabad – Gilgit. Był 30 lipca.

INFORMACJE PRAKTYCZNE: Wizy pakistańskie

Planując wjazd do Pakistanu od strony indyjskiej konieczne jest wcześniejsze posiadanie wizy. Zdobycie wizy w Delhi graniczy w zasadzie z cudem. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest staranie się o wizę w ambasadzie pakistańskiej w Warszawie. Na wizę czeka się standardowo dwa tygodnie, ale możliwe jest uzyskanie wizy w ciągu jednego dnia (kilku godzin). Wszystko zależy od humoru ambasadora i determinacji proszącego o wizę.

Karakorum Highway

Zapadał już zmrok, gdy wynajętym busem od agencji Adventure Tour Pakistan dotarliśmy do pierwszego punktu kontrolnego. Byliśmy w Kohistanie, prowincji północnego Pakistanu, którą postrzega się, jako najbardziej niebezpieczne miejsce podczas całej podróży. Nie bez przyczyny. To właśnie w tym dystrykcie zdarza się najwięcej napadów rabunkowych i morderstw.

Z niepokojem obserwowaliśmy ożywioną rozmowę naszego kierowcy z uzbrojonym w Kałasznikowa policjantem. Oficer dawał jasno do zrozumienia - dalsza podróż bez policyjnej obstawy jest niemożliwa. Mimo opóźnienia, byliśmy wdzięczni policjantom za ich upór, bowiem w pamięci wciąż mieliśmy mrożącą krew w żyłach opowieść Kuby. To właśnie tutaj w 2007 roku Kuba i inni pasażerowie linii autobusowej NATCO zostali obrabowani przez uzbrojonych w broń maszynową bandytów. Sytuacja powtórzyć się nie mogła, ponieważ w przeciwieństwie do wydarzeń z 2007 roku, to był początek wyprawy, a nasze kieszenie wciąż szeleściły nowiutkimi dolarami. Bez uposażenia dla tragarzy cała wyprawa traciła sens.

alt

fot. Maciek Chmielecki - kolorowe pakistańskie ciężarówki na Karakorum Highway

Kolejne godziny nocnej podróży przez Kohistan były prawdziwym kalejdoskopem wydarzeń, w którym tylko surowe otoczenie nie ulegało zmianie. Zmieniali się natomiast sami policjanci, ich środki transportu, oraz przeszkody napotykane na drodze. Karakorum Highway to prawdziwy sprawdzian dla pojazdów. Niestety, większość kolorowych ciężarówek przemierzających „autostradę przyjaźni” (nazwa przyjęta po zawarciu porozumienia między Pakistanem a Chinami w sprawie budowy KKH) to stare wysłużone maszyny, które zgodnie z prawem Murphiego psują się dokładnie tam, gdzie nie powinny – a to na wąskim zakręcie, innym razem na oberwanym moście, czy też podczas przekraczania koryta górskiego potoku, który usilnie próbuje zabrać ze sobą część drogi.

Wreszcie koło godziny drugiej w nocy policyjna sztafeta dobiegła końca. Osiągnęliśmy Chillas. Na karku mieliśmy kilkanaście godzin męczącej podróży, a kolejny dzień wcale nie zapowiadał się lepiej – do Gilgit było wciąż 10 godzin jazdy.

INFORMACJE PRAKTYCZNE: Pakistańskie agencje turystyczne

Aby otrzymać pakistańską wizę konieczne jest posiadanie zaproszenia. W tym celu zdecydowanie polecamy kontakt z agencjami turystycznymi, które za nie dużą opłatę agencyjną przygotują stosowne dokumenty, zarezerwują hotel, odbiorą z dworca, zakupią potrzebne wyposażenie (np. kartusze z gazem) oraz zaoferują transport do miejsca przeznaczenia (np. do Gilgit). Niektóre agencje nie są zainteresowane obsługą małych grup, dlatego już podczas pierwszych rozmów (np. korespondencja mailowa) należy to ustalić. Poniżej zamieszczamy agencje, z którymi korespondowaliśmy w trakcie planowania wyprawy (polecamy kontakt z agencją Adventure Tour Pakistan):
Adventure Tour Pakistan -http://www.atp.com.pk 
Jasmine Tour -http://www.jasminetours.com
Hunza Guides - http://www.hunzaguidespakistan.com
Nazir Sabir -  http://www.nazirsabir.com

Z Gilgit do Baru

To był początek Ramadanu. Posępne miny mijanych na ulicy Pakistańczyków dobitnie świadczyły o rygorze, jaki panuje w okresie świętego postu. Mimo, że na ulicach było bardzo dużo jedzenia, wszyscy chodzili głodni. Drugi dzień Ramadanu niczym się w zasadzie nie różnił od najzwyklejszego dnia w roku, może tylko pod jednym względem był inny – nikt nie jadł, nie pił, ani nie palił tytoniu.

alt alt
fot. Piotr Picheta - na ulicach Gilgit

Drugi sierpnia spędziliśmy na zakupach dużej ilości jedzenia, które miało stanowić naszą górską dietę. Pięć 23 kilogramowych konopnych worków dało nam pewność, że z głodu nie powinniśmy umrzeć. Jeszcze tego samego dnia, pod wieczór przyjechał po nas Jawed, z którym udaliśmy do wioski Bar, malutkiej pasterskiej osady, zamieszkałej przez szyickich pasterzy.

Wiecie jak rozpoznać sunnitę? – Powiedział podczas podróży Jawed. – Ma długą brodę, taką, że jak zaciśnie na niej pięść to ma ona jeszcze wystawać na jakieś pięć centymetrów, nie ma wąsów, i ma bardzo posępną, wrogą minę. Już niedługo w naszym rejonie nie będzie żadnego sunnity – Zamilkł. Po minucie zmienił temat: – Jest taka tradycja, że podczas karawany wspinacze odwiedzający ten rejon kupują tragarzom owcę. – Zamilkł czekając na naszą reakcję, a my po cichu zaczęliśmy z niepokojem przeliczać dolary. Kuba kiedyś powiedział, że do zakładanych kosztów powinno się doliczyć jakieś 30% na nieplanowane wydatki.

Nie było mowy o żadnej owcy – podjął temat Kuba. Zaczęliśmy się wykręcać, świadomi faktu, że owca nie jest tania.
Taka jest tradycja – upierał się przy swoim Jawed.
Dobra, wrócimy jeszcze do tego tematu. Spojrzeliśmy na siebie wymownie. Byliśmy świadomi, że o to szykują się trudne negocjacje, podczas której niczym mantrę, będziemy powtarzać: nie mamy pieniędzy. Jak kupimy owcę to nie zapłacimy tragarzom, a my i tak damy sobie radę z naszymi bagażami. To był trzystu kilogramowy blef, który potem okazał się naszą jedyną słuszną linią obrony. 

alt

fot. Piotr Picheta - wioska Bar w Karakorum Zachodnim

Droga do wioski Bar była niezwykle kręta i przepaścista. W zasadzie była to bardziej ścieżka, aniżeli droga, na której nie było żadnej możliwości minięcia się z pojazdem jadącym z naprzeciwka. W samochodzie siedział Szachid, zabrany z wioski Chalt, i prowadził ożywioną dyskusję z Kubą. Znali się z 2007 roku, i dzięki temu – będąc jeszcze w Polsce – mieliśmy zaklepanych tragarzy po cenie niższej od tej, którą proponowała nam agencja. Po kilku godzinach w końcu dotarliśmy do celu. Ugoszczeni w domu Jaweda rozpoczęliśmy trudną sztukę negocjacji, a było co negocjować – limit wagowy dla targarzy, cenę za jeden odcinek (stage) drogi do bazy, wyłganie się z owcy, i Nambardara (protegowanego lokalnych władz), który już na miejscu okazał się kolejnym nieplanowanym kosztem! Jego zadaniem było zwyczajnie mieć na nas oko!

INFORMACJE PRAKTYCZNE: Podróż z Islamabadu do Gilgit, Skardu

Droga lądowa to zdecydowanie najtańszy sposób. Do dyspozycji mamy kilka linii autobusowych oraz licznie kursujące prywatne marszruty. We wszystkich przypadkach cena biletu waha się w granicach 25 dolarów od osoby (przeszło 600 km jazdy). Podróż trwa około 28 godzin, ale może znacznie się wydłużyć. KKH jest nieprzewidywalne. Inną opcją wartą uwagi jest wynajęcie prywatnego busa np. od agencji turystycznej. Koszt wynajęcia przy czterech osobach waha się w granicach 50 dolarów od głowy.

Droga powietrzna to zdecydowanie najszybsza opcja (koszt około 108 dolarów w jedną stronę). Niestety, nie jest ona pozbawiona wad. Bilety na lot są często wcześniej zarezerwowane (konieczna rezerwacja z wyprzedzeniem, np. przez agencję), a samolot, mimo posiadanej rezerwacji, może nie wystartować. O tym czy samolot poleci czy też nie decyduje pilot, po wcześniejszej analizie aktualnych warunków pogodowych (w Gilgit, Skardu). Załamanie pogody (np. niski pułap chmur, deszcz, silny wiatr) wyklucza bezpieczne lądowanie w terenie górzystym. Do Gilgit kursują małe samoloty zabierające na pokład nie dużą liczbę pasażerów, natomiast do Skardu latają duże pasażerskie samoloty. Ze Skardu do Giligt przejazd autobusem zajmuje ok 8 godzin. Koszt około 4 - 5 dolarów. 

W drogę póki słońce za horyzontem!

alt

fot. Piotr Picheta - Ania z zielonego wzgórza. Pola uprawne wioski Bar.

Było już późne popołudnie, gdy dotarliśmy do Birgarbari (birgajbari), małego pasterskiego szałasu, otoczonego zewsząd górskimi halami. To właśnie w tym miejscu, przez kilka miesięcy górale wypasają owce i kozy, wyrabiają ser i inne wyroby mleczne, które później sprzedawane są na targach w dużych miastach.

Sprzedawane jest również mięso, które stanowi jeden z podstawowych składników diety lokalnej społeczności. Ci ludzie żyją również z rolnictwa. Dzięki sprytnie przemyślanej sieci irygacji, te ubogie pustynne grunty zamienione zostały w niezwykle wydajne ziemie, na których rosną niezliczone rodzaje owoców i warzyw. Morele, jabłka, brzoskwinie, winogrona i inne nieznane nam gatunki, przez kilka miesięcy w roku dojrzewają w rozpalonym pakistańskim słońcu, przez co stają się niezwykle słodkie i soczyste. Prawdziwy raj dla podniebienia.

W otoczeniu wioski Bar hoduje się również konopie indyjskie, które formie ziołopłotu lub miedzy, rozdzielają poszczególne pola uprawne. Byliśmy przekonani, że oprócz płotu pełnią one również inną, dość istotną funkcję - to nie są rośliny dekoracyjne.

Jak tylko zrzuciliśmy plecaki i rozsiedliśmy się wygodnie, powrócił temat owcy – Szahid nie dawał za wygraną, a my byliśmy nieugięci. Powtarzana do znudzenia mantra w końcu zaczęła przynosić oczekiwany skutek – na twarzach pasterzy widać było słabnącą determinację. W końcu padła propozycja – zróbmy zrzutę! Szybko przystanęliśmy na ten pomysł. Koszt 7 tysięcy pakistańskich rupii podzieliliśmy na 16 osób. Owca została wybrana.

Dwie godziny później siedzieliśmy nad wielkim garem z ugotowaną owcą. W oddali majaczył majestatyczny szczyt Kuti Pokush, który był naszym celem aklimatyzacyjnym, a gdzieś tam za nim znajdowała się dolina Sath Marau z dziewiczą wieżą Koti Chok (5997 m), nazwaną przez nas roboczo Sath Marau Tower – celem głównym naszej wyprawy. 

alt

fot. Piotr Picheta - od lewej: Koti Chok i Kuti Pokush. Szczyty widoczne z trekkingu do obozu bazowego

To jest przepyszne – powiedział Szachid Alam Nagari, podając nam bliżej niezidentyfikowany kawałek czegoś spiralnie owiniętego jelitem cienkim. W garnku pływały same wnętrzności! Widok nie był zachęcający, a zapach również nie rozpieszczał. Ci ludzie są mistrzami przetrwania! W trakcie biesiady, trwającej do późnej nocy, nic nie zostało zmarnowane. Następnego dnia ruszyliśmy tuż po wschodzie słońca. Zapowiadał się gorący dzień.

Dolina Sath Marau

alt Oprac. Piotr Picheta - na zielono zaznaczony obszar działań wyprawy.
źródło: Jerzy Wala: Karakorum Zachodnie [W:] Taternik 1/2004

Lodowiec Sath Marau (zwany również: aka Satmaro, aka Rara Gamuk) znajduje się w podgrupie górskiej Purian Sar, w regionie Batura Muztagh, w Karakorum Zachodnim. Usytuowany na wschód od wielkiego lodowca Kukuar-Toltar, ograniczony jest granią główną grupy górskiej Purian Sar. Grań ograniczająca od północy kocioł Sath Marau zaczyna się od wierzchołka Kuti Pokush (5750 m; zwany też Kutio Deri Kush , Kuti Dorkush) i dalej biegnie ku południowemu zachodowi. W obrębie tej grani wznoszą się wierzchołki: Koti Chok (5970 m), Swat Maras (6005), rozległy masyw szczytu Gadeny (6015 m) i nawyższy Purian Sar (6247 m; północny wierzchołek). Od masywu Purian Sar grań skręca ostro na wschód i biegnie w stronę szczytu Koran Peak (około 5700 m), który znajduje się już w grani bocznej, ograniczającej kocioł Sath Marau od południa. Grań tego wierzchołka opadając na północ, wraz z przeciwległym szczytem Kuti Pokush  tworzy wąskie gardło dla lodowca Sath Marau, który opadając na wschód potężnym lodospadem łączy się (jako lodowiec Rara-Gamuk,  nazwa lokalna) z lodowcem Kukuar. Szczyty otaczające w kształcie podkowy kocioł Sath Marau nadal są dziewicze. Wyjątek stanowi Kuti Pukush, który wraz z naszym wejściem został już trzykrotnie zdobyty.

Legenda o siedmiu zabitych

To właśnie w tym miejscu, w dolinie Sath Marau zrodziła się niezwykle ciekawa legenda, która wyjaśnia etymologię nazwy Sath Marau.
W dialekcie Shina (odmiana języka dardyjskiego, którym posługuje się część ludności zamieszkującej region Gilgit – Baltistan), Sath Marau oznacza siedem zabitych (sath – siedem, marau – zabijać). Według podań lokalnej ludności w dolinie tej przez wiele dni pewien myśliwy bezskutecznie tropił stado kozic. Za każdym razem, gdy już wydawało mu się, że wreszcie będzie mógł przyjąć dogodną pozycję strzelecką, kozice te jakimś cudem mu umykały. Gdy w końcu postanowił dać za wygraną, nagle los okazał się dla niego niezwykle łaskawy.

O to przed nim, podążając jedna za drugą, wspinało się całe stado kozic. Ukryty za skałą i podekscytowany niebywałą okazją, pełen nadziei, przyjął pozycję, wycelował, i oddał strzał, który okazał się niezwykle skuteczny. Zabił siedem kozic jedną kulą! Okoliczni mieszkańcy, aby uczcić to wydarzenie i zachować w pamięci niezwykły wyczyn, postanowili nadać tej dolinie nazwę Sath Marau, czyli siedem zabitych.

alt

fot. Mikołaj Pudo - panorama lodowca Sath Marau

WSPINANIE

Praca czyni wolnym

alt

fot. Piotr Picheta - zbióra opału na wieczorny posiłek

Ten dzień był długo wyczekiwany. Dzień, w którym slogan „arbait macht frei” nabrał dla nas innego znaczenia. Obozy pracy dobiegły wreszcie końca. Przez ostatnich kilkanaście dni jedynym sportem, jaki uprawialiśmy był  t r a n s p o r t. Nosiliśmy jedzenie, sprzęt, paliwo, odzież, jedzenie, jedzenie i jeszcze raz jedzenie. A góry, choć na wyciągnięcie czekana wciąż były poza naszym zasięgiem. Dziesiątego sierpnia wszystko się zmieniło. Tragarze stali się myśliwymi, na lodowcu stanął nasz obóz wysunięty (4735 m) z większością wyposażenia, wytyczone zostało bezpieczne przejście przez labirynt szczelin, a pogoda po sześciu dniach lampy definitywnie się załamała! Byliśmy gotowi do wspinaczki.

INFORMACJE PRAKTYCZNE: Wynajęcie tragarzy

Wynajęcie jednego tragarza to koszt około 700 pakistańskich rupii za odcinek drogi (stage), co daje jakieś 8-9 dolarów. Odcinki ustalone są odgórnie przez lokalsów (w tej kwestii nie ma możliwości negocjacji). 1 dolar to około 83 pakistańskie rupie.

Jedenastego sierpnia (czwartek) postanowiliśmy ruszyć na rekonesans i aklimatyzację. Za pierwszy cel obraliśmy sobie szczyt Kuti Pokush (5751 m), zwany również przez miejscowych jako Kutio Deri Kush, co w lokalnym języku oznacza „Okno na Trójkątną Górę”. To był nasz cel aklimatyzacyjny, a zarazem punkt, z którego planowaliśmy dokładnie obadać linię naszej przyszłej wspinaczki na Koti Chok (robocza nazwa: Sath Marau Tower, 5997 m).

Mimo sporego zachmurzenia ruszyliśmy do ataku o godzinie 5 nad ranem (wg prognoz przesłanych z Polski opady miały być do niedzieli). Od plateau oddzielało nas solidne przełamanie lodowca, które tworzyło niezwykłą mozaikę szczelin, zawieszonych seraków i niewielkich mostów śnieżnych. Poruszaliśmy się wolno ważąc każdy krok. Związani liną, przypominaliśmy trochę olbrzymiego krocionoga, który klucząc pośród ślepych zaułków, wije się, to znowu przystaje, by zaraz ruszyć we właściwym kierunku.

Po kilku godzinach wspinaczki dotarliśmy do dużej, zawalonej potrzaskanym lodem szczeliny, nad którą wywieszał się serak. Był wysoki na kilkanaście metrów. Po lewej stronie ograniczała go skalna turnia z lodowym słupem, a po prawej oberwany blok. Byliśmy w kropce, a chwilę później w martwym punkcie. Wszystko wskazywało na to, że to koniec wspinaczki – utknęliśmy w połowie drogi. Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy obejść lodowy słup i tuż przy skale wspiąć się po lodzie. Wskoczyłem na zaklinowany w szczelinie blok, i wolnym krokiem zacząłem obchodzić lodowy słup. Rozległ się trzask, który mnie zmroził. Martwy punkt. „Żadnego bohaterstwa nie da się zaplanować; może się ono jedynie przytrafić”. Niezwykle szybko utraciłem animusz i wróciłem do chłopaków.

alt

fot. Maciek Chmielecki - podejście lodowcem do zachodniej ściany Kuti Pokush. Drugi atak. 

Chwilę później wybrałem śnieżno-lodową kolumnę po prawej stronie. Po pokonaniu przewieszki minęło kilka minut, zanim odzyskałem siłę do założenia stanowiska. To było raptem pare ruchów, ale płuca pompowały powietrze jak kowalskie miechy. Wysokość zaczęła robić swoje. Godzinę później ktoś nagle wyłączył zasilanie. Staliśmy na przełączce (5450 m) przyglądając się zachodniej ścianie Kuti Pokush, i wiedzieliśmy, że to koniec. Ambicja cisnęła, ale ciała mówiły dość. W sukurs przyszła nam pogoda. Zaczął intensywnie padać śnieg, a chwilę później rozszalał się istny żywioł. To był definitywny koniec wspinaczki. Odwrót zarządziła pogoda!

alt

fot. Piotr Pichta - podczas drugiego ataku na Kuti Pokush. Po lewej widoczny nawis, który jest wierzchołkiem

altalt

fot. Mikołaj Pudo, Maciek Chmielecki - przekraczanie nawisu śnieżnego na grani Kuti Pokush. Na zdjęciu Kuba i Piotr

19 sierpnia, z pomocą GPS-a, wróciliśmy na tą górę. Po pokonaniu szczeliny brzeżnej, wspięciu się 160 metrową lodową ścianą, i przekopaniu przez nawis, łatwą granią ruszyliśmy na szczyt. Na wierzchołku o wysokości 5750 metrów zameldowaliśmy się przy zerowej widoczności. Pogoda znowu nas zawiodła. Stare przysłowie mówi, że nadzieja jest matką głupich, ale każda matka kocha swoje dzieci”, zatemsiedzieliśmy na wierzchołku mając nadzieję, że chmury w końcu się rozwieją. Od dobrej godziny intensywnie padał śnieg, i wszystko wskazywało na to, że sytuacja nieulegnie zmianie. Podczas zejścia, gdy tylko osiągnęliśmy nawis, przez który przedarliśmy się na grań, chmury zaczęły się rozstępować. Kolejne dwadzieścia minut rozkoszowaliśmy się widokiem pięknego szczytu Koti Chok. To była nasza pierwsza udana wspinaczka w Sath Marau, po 25 dniach wyprawy!

alt

fot. Piotr Picheta - widok na Koti Chok. Zdjęcie zrobione z grani szczytowej Kuti Pokush

33 godziny lodu

„I do południa budzikom śmierć,
a po północy niech dzwoni kto chce” 

Zdecydowanie nie lubię Piasecznego, ale dość trudno się z tym nie zgodzić. Wspinanie to zabójczy sport – dla snu. Dobry alpinista to wyspany alpinista, ale jak pokazuje praktyka, jest to najtrudniejsza część wspinania.

Cały wieczór miotałem się w śpiworze próbując zasnąć. Wszyscy chrapali, a ja pławiłem się w bezsenności. Był 22 sierpień. Już tylko 120 minut dzieliło nas od zarządzonej pobudki. Tej nocy mieliśmy rozpocząć najważniejszą wspinaczkę. Za nami była już jedna próba wejścia na Koti Chok, która zakończyła się nocą na przełączce, na wysokości 5800 m. Przez kolejne 8 godzin trenowaliśmy zjazdy z Abałakowa. Wówczas w akcji uczestniczyli Jakub, Mikołaj i Piotr. Maciek z powodu przypadłości, którą „znają wszyscy miłośnicy podróży na wschód” pozostał w obozie. Po 28 godzinach akcji przywitał nas ciepłą strawą i opowieścią jak to obserwował nas z lodowca.

Za „oknem” była czarna noc. Chłód podstępnie wkradał się do namiotu, gdy o godzinie 23 prawie zerwaliśmy się na równe nogi. Gotowanie to proces, który robi różnicę. Można go z powodzeniem realizować w śpiworze. Samą wspinaczkę już nie – i to było najbardziej okrutne. Chłód, ciemność, poszarpany lodowiec i naprawdę długi atak. Trzeba znaleźć w sobie dużo motywacji do wyjścia z namiotu.

Dwie godziny później przekroczyliśmy przełamanie lodowca i podeszliśmy do szczeliny brzeżnej.Kuluar, który wybraliśmy, przez pierwsze trzysta metrów przypominał kształtem tatrzański piarg u wylotu żlebu. Szeroko rozwarty, pozwalał jęzorom lodowca swobodnie rozlewać się u podstawy góry. Kilkaset metrów wyżej zamieniał się w wąską nitkę śnieżno-lodową, która prowadziła na wysoko położoną przełączkę.

W pamięci wciąż mieliśmy wcześniejszy atak. Wówczas, w trójkowym zespole i z asekuracją na sztywno, zdobywaliśmy wysokość niezwykle wolno. O wiele za wolno, żeby wejść na wierzchołek. Tym razem nasza taktyka miała być inna. Dwa niezależne zespoły wspinające się z lotną asekuracją o wiele szybciej zdobywają wysokość – i tego się trzymaliśmy.

alt

fot. Maciek Chmielecki - na stanowisku podczas wspinaczki na Koti Chok. Na zdjęciu Piotr i poniżej Kuba

altalt

fot. Mikołaj Pudo, Piotr Picheta - zabawy z liną na Koti Chok

Pierwsze promienie słońca przedarły się zza linii horyzontu koło godziny 6 rano, rozświetlając odległe szczyty Karakorum. Nanga Parbat, Batura Wall i wiele innych znanych nam z książek szczytów, zapłonęło czerwienią wschodzącej gwiazdy. Zapowiadał się ładny dzień.

Wspinaliśmy się szybko. Mimo gorszej jakości lodu, nadrabialiśmy straty lotną asekuracją. Koło godziny 9 do kuluaru zaglądnęło słońce. Zmarznięci zimną nocą, cieszyliśmy się z ciepła, nie zdając sobie w pełni sprawy z zagrożenia, jakie tego dnia na nas czyhało. Nitką lodową płynęła już woda, a ze stromych ścian otaczających kuluar zaczął wytapiać się kamienny gruz. Pierwszy solidny kamień przefrunął koło nas z furkotem. Nie byliśmy zdziwieni, chociaż nasze obserwacje i doświadczenia z poprzedniego ataku nie zanotowały bombardowania. Pół godziny później kolejny duży „telewizor”, sześćdziesiąt metrów nad nami, rozorał lód i koziołkując, przeleciał nad naszymi głowami. To była prawdziwa bomba.

Koło godziny 14, Maciek i Mikołaj osiągnęli wreszcie przełączkę. Po założeniu stanowiska zaczęli gotować herbatę, zachęcając nas tym samym, do podwojenia wysiłków. A my wcale nie wspinaliśmy się szybciej. W końcu byliśmy na wysokości 5800 metrów i mieliśmy  już za sobą jakieś 1000 metrów wspinania.

alt

fot. Piotr Picheta - Przełączka na wysokości 5800 m. Na zdjęciu od lewej Kuba i Maciek

alt

fot. Maciek Chmielecki - Mikołaj na przełączce. Wysokość 5800 m

Na przełączce siedzieliśmy około godziny. W zasadzie trudno to było nazwać siedzeniem. Jedyne dobre miejsca zajęli Maciek i Mikołaj. Ja i Kuba musieliśmy wisieć. Mimo lekkich niedogodności, upajaliśmy się tą chwilą. Zdjęcia, herbata i czekolada – prawdziwa słodycz wspinania. Byliśmy pewni, że wejdziemy na wierzchołek. W końcu pozostało nam mniej niż 200 metrów przewyższenia, a do zachodu słońca było jeszcze tak daleko. Jakże się myliliśmy.

Kolejne 160 metrów lodu zabrało nam przeszło pięć godzin! Napotkany w trakcie wspinaczki crux efektywnie nas spowolnił. Minęła dłuższa chwila zanim Maciek zdecydował się pokonać trudności. Kilka metrów wyżej założył stanowisko w lodzie i zaczął ściągać Mikołaja. W tym czasie ja i Kuba staliśmy w kolejce, i czuliśmy, że tracimy czas. Nadzieja na szczytowanie gasła z każdą minutą. Na grani szczytowej widzieliśmy już wyraźną czerwień zachodzącego słońca. Skała płonęła, i chociaż nie byliśmy panikarzami, wiedzieliśmy, że ciemność w strefie podzwrotnikowej zapada niezwykle szybko. Mogliśmy wspinać się nocą, ale zjazdy za dnia, w rozwodnionym lodzie, przy akompaniamencie fruwających kamieni, były nie do zaakceptowania.

Jak wygląda ta rynna po prawej? – Krzyknąłem w stronę Maćka.
Łatwiejsza z jednym ch... miejscem – odpowiedział.

Zdecydowałem się ruszyć tą drogą. Szybko ściągnąłem Kubę, i chwilę później pod skałami przetrawersowałem do rynny. Mimo kopnego śniegu droga okazała się dużo łatwiejsza niż sądziłem.  Tuż przed trudnym miejscem wkręciłem dwie śruby, spiąłem poślady i szybko przewspinałem ten odcinek. Byłem na ostatnim polu lodowym. Jeden wyciąg nad nami, Maciek i Mikołaj zbliżali się do podstawy skał, które tworzyły postrzępioną grań szczytową. Na nasze głowy posypały się kamienie i kruchy lód. Byliśmy dokładnie w linii ostrzału chłopaków. Kolejne minuty przepełnione były soczystymi słowami, które szybowały w ich stronę. Zatrzymali się, a my trawersem uciekliśmy na prawo.

Była już noc. Ciemna, nieprzenikniona noc, podczas której na świat powyłaziły wszystkie paskudne demony. Naszym demonem było wyczerpanie i wizja porażki. Łydki paliły, jakby ktoś je przypiekał nad ogniem, pompa pracowała na pełnych obrotach tłocząc rzadkie powietrze, a każdy ruch do góry poprzedzał okrzyk. Za wszelką cenę chciałem dojść do grani i wspiąć się na szczyt. Ta obsesyjna myśl zdominowała mnie bez reszty, i gdy wydawało mi się, że nic mnie nie zatrzyma, z dołu dobiegł mnie krzyk Kuby:

Do chłopaków, do chłopaków. – To był imperatyw, który nie podlegał dyskusji. Zamiast piąć się do góry, skręciłem w lewo, bezrefleksyjnie, jakby na rozkaz. Po chwili byłem na stanowisku. Maciek i Mikołaj właśnie przysypiali, gdy nakręciłem dwie śruby i założyłem stanowisko. Po 10 minutach byliśmy w komplecie; pod skałą, jakieś 15 metrów od postrzępionej grani, i około 50 m od wierzchołka. O godzinie 23, z wielkim żalem zdecydowaliśmy się na odwrót.

alt

fot. Mikołaj Pudo - wschód słońca nad Sath Marau. Zdjęcie zrobione po nocnych zjazdach z Koti Chok 

Każde kolejne stanowisko było rytuałem: „2 śruby, Abałakow, asekuracja, zjazd, lina schodzi... 2 śruby, Abałakow, asekuracja, zjazd, lina schodzi... 2 śruby, Abałakow (...)”. Po kilku takich sekwencjach straciliśmy całkowicie rachubę. Zresztą, nikt wtedy nie myślał o liczeniu zjazdów. Byliśmy zbyt zmęczeni. Jedyna rzecz, jaka nas interesowała to bezpieczny powrót do obozu.

Ostatni zjazd założyliśmy koło godziny 8 rano. Kilkadziesiąt minut później siedzieliśmy i klarowaliśmy liny. Do szczeliny brzeżnej mieliśmy wciąż około dwustu metrów, ale już w łatwym terenie. Napięcie opadło, a jego miejsce zajęło otępienie, które nasiliło się, gdy tylko ogrzały nas pierwsze promienie słońca. Po zimnej nocy byliśmy wdzięczni za odrobinę ciepła, ale tylko przez moment. Chwilę później wszystko się zmieniło. Kamień pojawił się nagle. Leciał do nas ślizgiem, to znowu odbijał się, koziołkował, i nie widzieliśmy go, dopóki nie było już za późno. Głowa Mikołaja obficie krwawiła.

alt

fot. Jakub Gałka - rozbity kask i głowa Mikołaja

Dostał na krawędzi kasku, który tylko po części przyjął uderzenie. Koti Chok zaczął na nas polować, i nagle uświadomiliśmy sobie, że ten atak jeszcze się nie skończył. Wystarczyła tylko godzina słońca, by kuluar ponownie zaczął wypluwać kamienie złapane w górnych partiach ściany. Uciekliśmy pod skały. W trakcie opatrywania rozbitej głowy, ze zgrozą obserwowaliśmy furkoczące „telewizory”, które wprawiały nas w popłoch. To było prawdziwe artyleryjskie bombardowanie, a kaliber iście szatański.

Podumowanie wspinaczek

W trakcie całej wyprawy przeprowadziliśmy kilka ataków szczytowych. Naszym celem głównym był dziewiczy wierzchołek Koti Chok (5970 m), który na nasze nieszczęście obronił się dwukrotnie. Na jego południowo-wschodniej ścianie zrobiliśmy długą, 1200 metrową drogę, która zakończyła się jakieś 15 przed postrzępioną granią i około 50 metrów przed wierzchołkiem. Drogę w skali alpejskiej wyceniliśmy na D (bardzo trudna), na której napotkaliśmy lód o nachyleniu dochodzącym do 70 stopni (górne partie ściany). Góra miała dwa dominujące wierzchołki i kilka mniejszych turnic.

Celem aklimatyzacyjnym był wierzchołek Kuti Pokush, który - nie licząc naszej wspinaczki - był już dwukrotnie zdobyty z innej doliny. W trakcie wspinaczki wytyczyliśmy nową drogę na wierzchołek. W skali alpejskiej wyceniliśmy tą drogę na AD- (trudno), lód ok. 50 stopni (160 m), podejście stromym lodowcem. Góra doczekała się pierwszego polskiego wejścia.

alt

fot. Mikołaj Pudo, Maciek Chmielecki - linia wspinaczki na Koti Chok.
oprac. Maciek Chmielecki

Batura

fot. Jakub Gałka, oprac. Katarzyna Kowalska - linia wejścia na wierzchołek Kuti Pokush

POWRÓT DO DOMU

Demontaż obozów

Po dwóch dniach odpoczynku i rekonwalescencji Mikołaja, 24 sierpnia rozpoczęliśmy żmudny demontaż obozów. Spotkanie z Szahidem i jego tragarzami zaplanowane było na 26 sierpnia. Do tego czasu musieliśmy zejść z lodowca do obozu bazowego, a następnie ruszyć z całym wyposażeniem do depozytu – miejsca, w  którym pożegnaliśmy się z większością naszych tragarzy.

alt

fot. Jakub Gałka - nasz obóz na lodowcu u podnóża Koti Chok

alt

fot. Piotr Picheta - droga powrotna. Na zdjęciu przełamanie lodowca 

Pękające w szwach plecaki nie wróżyły przyjemnej drogi. Nie myliliśmy się. Koło południa ruszyliśmy ciężkim, chybotliwym krokiem. 30-kilogramowe wory sterczały do samego nieba. Do przekroczenia mieliśmy skomplikowany labirynt szczelin, przełamanie lodowca, długi stromy lód, morenę obsypaną wielkimi granitowymi głazami, oraz trawiasty grzbiet, który sprowadzał prosto do obozu.

Szahid czekał już na nas z naręczem winogron. Po trzech tygodniach liofów i innych specjałów na bazie glutaminianu sodu, świeże owoce były darem od niebios. Chlebem również nie pogardziliśmy. Jednak to nie jedzenie sprawiło nam największą radość. Było to coś zgoła innego. Waga. Mała, podręczna waga. Głód przemija, ale nie ciężar następnego dnia. Od tej chwili nasze plecaki ważyły 12 kilogramów – źródło szczęścia na kolejne dwa dni męczącej marszruty. 

Szahid Alam Nagari

duoafot. Piotr Picheta - Szahid ze swoim najmłodszym dzieckiem

Szahid Alam Nagari to niezwykle barwna i intrygująca postać naszej wyprawy. Tłumacz, przewodnik, sirdar odpowiedzialny za tragarzy, a także lokalny zagorzały polityk (separatysta), i doświadczony myśliwy. Przewodnik i przyjaciel Simone Moro, z którym łączy go nie tylko pełniona funkcja, ale i działalność społeczna. To właśnie dzięki wsparciu finansowemu Simone, Szahid mógł otworzyć szkołę dla mieszkańców malutkich, okolicznych wiosek, rozrzuconych między miasteczkiem Chalt a Bar

- W tych wioskach żyją sami analfabeci – mówił. – Niewykształceni, bez zawodu, bez pracy i perspektyw. Kradną, bo jak inaczej mają zdobywać pieniądze. Turyści i sami Pakistańczycy boją się tu przyjeżdżać i mają rację. To miejsce nie jest bezpieczne. To trzeba zmienić. Dzięki tym pieniądzom możemy na kilka lat zatrudnić nauczycieli, kupić szkolne wyposażenie, zacząć tych ludzi edukować, przyuczać do zawodu. – Gdy to mówił, w jego oczach było widać pasję. – I co najważniejsze, możemy zmienić ich mentalność, pokazując im, że da się żyć inaczej.

Szahid jest aktywistą. Problemy lokalnej społeczności nie są mu obce ani odległe. Dzięki wieloletniej pracy w Islamabadzie, jako przewodnik górski poznał trochę świata i ludzi. Zobaczył więcej niż przeciętny Pakistańczyk, i dlatego ma odwagę mówić.

Politycznie związany jest z ruchem Karakoram National Movments (KNM), który od przeszło 22 lat walczy o niezależność polityczną, ekonomiczną i społeczną regionu Gilgit-Baltistan (kiedyś: Northern Areas, należące do prowincji Kashmir and Jannu, zajęte przez Pakistan w 1947 r.). Według Szahida dystrykt Gilgit-Baltistan nie stanowi integralnej części Pakistanu. Co za tym idzie, nie może on być rządzony przez polityków z Islamabadu. KNM w swoich postulatach wzywa rząd pakistański do respektowania fundamentalnego prawa tego regionu do wyboru własnych, politycznych reprezentantów. Ludzie ci, wywodzący się z lokalnej społeczności i znający realne potrzeby, byliby wstanie skutecznie działać na rzecz Gilgit-Baltistan. Niestety, mimo werdyktu sądowego z 1999 r. nadającego tej społeczności prawo do wyboru własnej reprezentacji politycznej, władze w Islamabadzie marginalizują ten problem, nie respektują postanowień sądu najwyższego i nadal prowadzą szkodliwą politykę dla tego regionu. Konflikt trwa i wzbudza coraz więcej niepotrzebnych emocji.  

Podczas jednej z naszych rozmów Szahid przyznaje, chociaż nie mówi tego wprost, że jego wpływy polityczne zostały osłabione przez ostatnie wydarzenia. Otóż, kilka lat temu został on oskarżony o zorganizowanie zabójstwa lokalnego komendanta policji w Gilgit. Jak sam twierdzi, nie miał w tym najmniejszego udziału, ale jako aktywny opozycjonista KNM, jest jednym z głównych podejrzanych. Poszukiwany listem gończym musi się teraz ukrywać, i pod żadnym pozorem nie może wjeżdżać do Gilgit.

Mimo oskarżenia, Szahid nadal pozostaje wpływową postacią lokalnej społeczności. Jak sam twierdzi, „gdy tylko Islamabad umożliwi nam wybór własnych, politycznych reprezentantów, wystartuję w wyborach”. 

Wszystkie drogi prowadzą do...

Skardu– to największe i zarazem najważniejsze miasto Baltistanu, które głęboko wcina się w surowe góry Karakorum. Usytuowane jest ono na wysokości 2500 metrów nad poziomem morza. Zewsząd otaczają je suche, pozbawione roślinności wzgórza i szczyty, które podkreślają pustynny charakter tego rejonu. Miasto założone zostało w niezwykle rozległej dolinie (10 km szerokości i 40 km długości), w której to wartki nurt Indusu, na krótką chwilę przemienia się w leniwie płynący ciek. Olbrzymie rozlewisko u podnóża miasta ujarzmia rzekę, ale tylko na krótką chwilę, bowiem już kilkadziesiąt kilometrów dalej, wzdłuż Karakorum Highway, Indus na nowo przemienia się w spienionego, górskiego demona.

alt

fot. Piotr Picheta - widok na Skardu. Zdjęcie zrobione z murów XVI wiecznego fortu Karpachu

Do stolicy Baltistanu dotarliśmy 30 sierpnia, wierząc, że uda nam się z tego miejsca wrócić do Islamabadu drogą powietrzną. Byliśmy zmęczeni: podróżą, wspinaniem, całą tą logistyką i presją czasu. Zależało nam na wydatnym skróceniu podróży, i było to całkiem realne – mieliśmy zarezerwowane bilety na lot.

Rejon Skardu obsługują linie lotnicze „Pakistan International Airlines” (PIA), które przez wielu ludzi nazywane są żartobliwie „Pakistan Inshallah Airline”.  W wolnej interpretacji oznacza to mniej więcej tyle: polecisz, jeśli Allah na to pozwoli. Niestety, nie zawsze pozwala. Niski pułap chmur, kiepska widoczność uniemożliwiająca bezpieczne lądowanie między górami, porywisty wiatr, święto z okazji końca ramadanu...  – jest wiele powodów, dla których lot może być odwołany.

Pierwszego września lot został odwołany. Był to koniec ramadanu, który bezsprzecznie wymagał świętowania. Mimo doskonałej lotnej pogody pilot samolotu podjął smutną decyzję – kino zamiast lotu. Zostaliśmy w Skardu, i całe szczęście, bowiem mówi się, że „góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze”, o ile da im się szansę. Jeszcze tego samego dnia do naszego hotelu przyjechali Maciek i Wojtek z wyprawy Laila Peak 2011, a dzień później wspólnie udało nam się wprosić na uroczystą kolację do dziewczyn z wyprawy Sosbun 2011 (Polski Himalaizm Kobiecy).

alt

Pamiątkowa kartka z wyprawy Sosbun 2011, którą dostaliśmy podczas uroczystej kolacji w Skardu

Trzy wyprawy w tym samym czasie i w tym samym miejscu, a czwarta miała dopiero dotrzeć za klika dni. Miłka i Maciek, nasi przyjaciele z Krakowa od miesiąca przemierzali na rowerach Azję Centralną. Za sobą mieli już kilka tysięcy kilometrów po bezdrożach Kirgizji, Chin i Pakistanu. Spotkaliśmy się z nimi w Gilgit, tuż po zejściu z gór. Gdy wyjeżdżaliśmy do Skardu, obiecali, że będą szybko pedałować.

alt

fot. Mikołaj Korwin Kochanowski - Miłka i Mikołaj w trakcie wyprawy Poza Horyzont

To zadziwiające, że tyle niezależnych wypraw spotykało się w tym samym miejscu. Niby nic dziwnego. Taka specyfika rejonu, ale co ciekawe, większość członków tych wypraw wzajemnie się już znała. Świat jednak jest mały, a wszystkie drogi zdecydowanie prowadzą do Skardu!

Drugiego września lot znowu został odwołany. Allah nadal trzymał nas na końcu świata i wyglądało na to, że sytuacja nie ulegnie zmianie. Pogoda była haniebna, a prognoza jeszcze gorsza. Po raz kolejny czekała nas przygoda na Karakorum Highway z liniami NATCO.

alt

fot. Jakub Gałka - ekipa wyprawy. Stoją (od lewej): Mikołaj Pudo, Jakub Gałka. Kucają (od lewej): Maciek Chmielecki, Piotr Picheta

PODZIĘKOWANIA

Chcemy gorąco podziękować wszystkim naszym sponsorom i osobom, które aktywnie przyczyniły się na rzecz wyprawy, a w szczególności: Kasi Kowalskiej za profesjonalną obsługę graficzną (projektowanie graficzne); Ani Nestoruk za pomoc w załatwieniu pakistańskich wiz; Marcinowi Karlikowskiemu (lekarz wyprawy) za konsultacje medyczne;  firmie ProfBud za przekazanie kamery HD i ładowarek solarnych; Bogusławowi Pęgielowi z firmy Kvapi Products LTD (dystrybutorowi marek: BCA, Madrock, Sterling Rope, Outdoor Research i in.) za przekazanie sprzętu; Monkey's Grip za doskonałe rękawice wspinaczkowe; Fundacji im. Anny Pasek za pomoc w organizacji bezpiecznej wyprawy; firmie Lyofood za żywność liofilizowaną; firmie Freeway za kamery GoPro, oraz firmie AMC (dystrybutor: Petzl, Beal) i chłopakom z Polarsportu za wsparcie.

Szczególne podziękowania kierujemy do Sekcji Akademickiej Klubu Wysokogórskiego AGH (współorganizator wyprawy), która aktywnie przyczynilła się do organizacji naszej wyprawy.

Chcemy również podziękować Damianowi Żurawskiemu z Uczelnianej Rady Samorzoądu Studentów AGHza poświęcony dla nas czas.
Serdecznie dziękujemy JM Rektorowi AGH prof. Antoniemy Tajdusiowi za objęcie naszej wyprawy honorowym patronatem.

Autor tekstu: Piotr Picheta

PARTNERZY WYPRAWY

alt

Powiązane artykuły