Diretissima Mięgusza w 7 godzin 25 minut

Na początku lutego 2011 roku, w kontekście niezłych warunków pogodowych, postanowiliśmy wybrać się razem z Jędrzejem Myślińskim na jeden z większych klasyków zimowego wspinania, po polskiej stronie Tatr – Diretissimę  północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego.

Nie będąc wyjątkiem, zakochałem się w tej przepięknej zerwie jeszcze w czasach dzieciństwa, kiedy to przerażony patrzyłem na jej ogrom, siedząc na werandzie schroniska nad Morskim Okiem. Później zaczęły się samodzielne wycieczki w Tatry i lektura opowiadań Jana Długosza. Jedno z nich zdawało relację z pierwszego jednodniowego przejścia wspomnianej linii, co regularnie stawało się inspiracją do wizualizacji mojej własnej osoby w samym środku tej 1000- metrowej ściany.

Po rozpoczęciu przygody ze wspinaniem, szybko zorientowałem się, że północna strona Mięguszowieckiego Szczytu, niezwykle rzadko oferuje taternikowi dobre warunki do działalności górskiej. Wystawa oraz topografia ściany, sprawia, że będąc na jej zboczach jesteśmy niezwykle mocno narażeni na zjazd z lawiną. Dlatego też większość przejść z ubiegłych lat, stanowiły przejścia po okresie kalendarzowej zimy, czyli w końcówce marca lub nawet w kwietniu.

Północna Ściana Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego

Nasz cel. Fot. Kacper Tekieli

Aby ściana przygotowała się po opadach śniegu na przyjęcie wspinacza potrzeba co najmniej tygodnia lampy oraz temperatury oscylującej w okolicach zera stopni. Jednak na samą akcję należy zaplanować dzień zdecydowanie mroźny.

Diretissima Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego

Diretissima  północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego. Opracował: Kacper Tekieli

Od ostatnich dni stycznia aura w Tatrach sprzyjała. Jedyny termin pasujący Jędrzejowi i mnie, był zarazem ostatnim dniem odpowiedniej pogody aby zaatakować popularnego Mięgusza.

Mimo faktu, iż termometr zapowiadał działanie na granicy ryzyka 5 lutego o godzinie 7 rano stanęliśmy pod północną ścianą. Kilka minut wcześniej, już z asekuracją, przekroczyliśmy cienki strumień lawinki, sypiącej się stale z Kotła. W szarości poranka widok ten przyprawiał mnie o dreszcze i napawał lękiem, nie przed samą wspinaczką, lecz przed drogą powrotną przez Wielką Galerię Cubryńską.

Diretissima Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego

Po wyjściu z pierwszego kuluaru. Fot. Kacper Tekieli

Związani jedną  żyłą ruszamy z lotną asekuracją w stronę Kotła. Śnieg nie jest zbyt głęboki, jednak jest niepokojąco miękki. Nie chcąc tracić cennego czasu już na samym początku, dajemy z siebie bardzo wiele w tym mało wymagającym technicznie terenie. Po około godzinie dochodzimy do górnego skraju Kotła, gdzie rozchodzą się żleby i kominy. Wybieramy ten lekko z prawej – na godzinie „1” – można by napisać – a tam warunki, ze względu na większą stromiznę, wydają się wreszcie wymarzone. Przez następne pół godziny niemalże biegniemy w górę – Jędrzej prowadzi.
Zęby raków i ostrza dziabek zdają się być asekuracją samą w sobie, toteż w pełni zaufania do siebie rezygnujemy z zakładania przelotów. Wyjściem z kuluary jest kilkumetrowa całkowicie pionowa lodowa ścianka; tuż pod nią Jędrzej zakłada stanowisko i po przekazaniu żelaza, asekuruje moje wyjście. Jeszcze kilka metrów przedłużeniem żlebu i ściągam partnera do siebie, z jakiegoś starego haka wbitego po prawej stronie „koryta”. Teraz rzut okiem na schemat: widzimy konieczność powrotu na środkową połać ściany – czyli odbicie w lewo, na drugą stronę „garbu”. Samo przekroczenie tegoż grzbietu może być bardzo ryzykowne, dlatego też warto poczekać z odwiązaniem się od stanowiska, aż partner przejdzie na drugą stronę na centralną część urwiska. Tak więc gdy poczułem napięcie na linie ruszyłem za Jędrzejem najpierw na drugą stronę garbu potem centralnie w górę, aż do miejsca gdzie mój partner zatrzymał się pod barierą skalną w celu narady. Zgodnie stwierdziliśmy, oglądając fototopo, że znajdujemy się tuż pod nietoperzem – w rzeczywistości dopiero kolejna bariera skalna była formacją w kształcie nietoperza, lecz niewiele to zmieniło wobec faktu, że zgodnie z linią przejścia Długosza, poruszać mieliśmy się po prawej stronie od tej formacji.
Dalsze kilka długości liny, prowadziłem po stale mięknącym śniegu, który w warunkach idealnych powinien być wygodnym firnem z ukrytymi gdzieniegdzie płytami skalnymi. Na samym skraju skrzydła wymijanego prawą stroną nietoperza, wbiłem głęboko dziabki i ściągnąłem partnera. Dalej on poprowadził, terenem z „cukrowego” śniegu i łatwych progów skalnych – do góry i lekko w lewo, aż pod największą dotychczas barierę skalną, którą biegło 20 – metrowe zacięcie, o trudnościach okolic M4+.
Kolejna zmiana na prowadzeniu; aby bezpiecznie przejść zacięcie, należało regularnie odkopywać śnieg i odkuwać lód – pod nimi znajdowała się cała seria starego żelaza, umieszczonego w jedynych możliwych miejscach do osadzenia przelotów. Już na tym odcinku zaczął nam towarzyszyć nasilający się wiatr, który zapowiadany był jako początek halnego. Na ostatnich metrach bariery skalnej – tuż po przejściu zacięcia – a przed sforsowaniem ostatniego progu – założyłem stanowisko (również wspomogłem się starym hakiem) i poczekałem na Jędrzeja, który wyprowadził nas na olbrzymi zachód pod kopułą szczytową. Z racji „czujnego” przekraczania progu, również moje wyjście na pole śnieżne było asekurowane z górnego stanowiska. Zmiana na prowadzeniu i po kilkunastu minutach wspinaczki wzdłuż zachodu, zauważam z lewej formację, zdającą się przecinać kopułę na dwie części.
Po uznaniu tego za Rynnę Wawrytki, założyłem stanowisko pod małym okapem tuż na prawo (czyli lekko powyżej) od wejścia w kopułę. Pierwszy wyciąg Wawrytki cisnął Jędrzej. Wadą miejsca stanowiskowego jest brak widoku na prowadzącego, stąd porozumienie między partnerami musi odbywać się na poziomie instynktownym. Wyciąg okazał się być bardzo trudny – z pewnością okolice M5 – choć zapewne wiele zależy tu od warunków lodowych – my zastaliśmy cienką polewę, która jedynie utrudniała pięcie się w stronę szczytu. Również asekuracja wydawała się iluzoryczna – niemalże każdy skalny fragment okazywał się totalną kruszyną a na tym odcinku nie można liczyć na żadne stare haki ani taśmy. Po całościowym wykorzystaniu długości liny przez Jędrzeja, przystąpiłem do prowadzenia kolejnego odcinka Wawrytki – jeszcze gorszego z punktu widzenia asekuracji, na szczęście jednak łatwiejszego technicznie. Po 20 metrach czujności, przez próg skalny wyszedłem na firnowy żleb, którym jeszcze 30 metrów do dogodnego miejsca na stanowisko. Po lewej stronie tegoż żlebu znajduje się lita i dogodna rysa na Camalota lub jak kto woli dwa. Jeszcze jedna zmiana na prowadzeniu; Jędrzej kontynuuje łatwą wspinaczkę kuluarem, aż dochodzi do czegoś co można by określić jako „kopułkę kopuły”. Stojąc na końcu żlebu, wybrać należy małą rynnę/załupkę po lewej stronie (bliżej urwiska północnego) i przy jej końcu, aby uniknąć przekrzywienia liny, założyć stanowisko i ściągnąć partnera. Od tego miejsca na szczyt wychodzi się intuicyjnie, po 2 minutach wspinaczki.

Górna część Rynny Wawrytki na Diretissimie Północnej Ściany Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego

Górna część rynny Wawrytki. Fot. Jędrzej Myśliński

W tym czasie wiatr szalał na najwyższych obrotach, według danych na jednej ze stron meteorologicznych, jego prędkość osiągała w tych godzinach 130km/h. Z wielkim trudem udawało nam się porozumiewać  – dwie rzeczy były pewne- czas wspinaczki 7 godzin i 25 minut, oraz fakt, że ta gorsza część wycieczki jest jeszcze przed nami. Z lotną asekuracją, czujnie z powodu halnego i olbrzymiej ekspozycji, poruszamy się po ostrzu grani z stronę Hińczowej Przełęczy. Po pewnym czasie, zaczynają pojawiać się stare haki i droga prowadzi ewidentnie w dół, na stronę południową, około 20 metrowym, płytkim kominkiem. Warto zakładać przeloty dla „drugiego” gdyż stromizna poniżej komina nie daje szans na wyhamowanie odpadnięcia. Dalej mamy do wyboru, albo powrót kilkanaście metrów dalej na grań, albo obejście jej zachodem po słowackiej stronie. Polecam oczywiście drogę zachodem, dzięki któremu po kilkunastu minutach znajdujemy się na Hińczowej i widoki na bezpieczny powrót do schroniska są coraz wyraźniejsze. Nic bardziej mylnego; zejście w dół, na północ, potem skręt w lewo na Wielką Galerię Cubryńską, i kontynuacja zejścia Małą Galerią, uważam za najbardziej ryzykowną część przedsięwzięcia (ze względu na wybitnie lawinogenną topografię terenu), bez perspektywy należytej asekuracji.

Szczytowanie po przejściu Diretissimie Północnej Ściany Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego

Wreszcie szczyt... Fot. Jędrzej Myśliński

Diretissima północnej ściany to przede wszystkim łatwy, ale mozolny i niejednokrotnie mocno eksponowany teren; co za tym idzie umiejętność szybkiego poruszania się w takim terenie będzie kluczową sprawą dla powodzenia tej jednej z „najwspanialszych wypraw tatrzańskich”, jak linię po tej stronie Mięgusza określił niegdyś W.H.Paryski. Ktoś kiedyś obliczył, że gdyby przestrzegać wszystkich przepisów drogowych, to przejechanie samochodem przez Trójmiasto zajęłoby około sześciu godzin. Podobnie sprawa się ma z tak długimi drogami, nie oferującymi karkołomnych trudności; czy się to komuś podoba czy nie, aby sprawnie zakończyć taką wspinaczkę, trzeba naginać pewne zasady asekuracji, zdawać się na intuicję, niejednokrotnie obdarzyć partnera ,większym niż powinno się, zaufaniem. My używaliśmy tylko jednej z dwóch żył (druga była w plecaku), niejednokrotnie stanowiska zakładaliśmy tylko z jednego punktu, skąpiliśmy przelotów w czasie prowadzenia i przede wszystkim większość wyciągów przeszliśmy na lotnej asekuracji.

Z tych bardziej „prawomyślnych” rad, uważam za konieczne wcześniejsze przygotowanie sobie planów drogi zejścia, ale to mam nadzieję, każdy uważa za oczywistość.

Kacper Tekieli

Powiązane artykuły

Górska deklaracja etyczna UIAA

Górska deklaracja etyczna UIAA

Atrakcje turystyczne na Podhalu