Obyś nie spotkał Polaków... Felieton niepopularny

To był bodajże rok 92. Dreptaliśmy drogą przez Grand Plateau na Mt Blanc, głównie w celach aklimatyzacyjnych (jak rzadko robi się to teraz!) ale też po to, by nasz kolega mógł spełnić swe marzenie i postawić stopę na wierzchołku. Stanęliśmy na nim dopiero ok. 17, w samotności rozkoszując się wspaniałym widokiem. Granią Bosses w kilka chwil zeszliśmy z powrotem do Vallota, gdzie, acz niechętnie, postanowiliśmy zalec na nocleg. Piszę niestety, gdyż w Vallocie stoi jak byk napisane ku wiadomości wszelkich nacji - "FOR EMERGENCY USE ONLY", plus kilka linijek wyjaśnień, że to nie jest schronisko i nie należy planować wchodzenia na wierzchołek z użyciem schronu jako noclegowni. Cóż było jednak robić, uznałem ,że zachodzi przypadek "emergency" i wtarabaniliśmy się do środka.Zaś tam...

Blanc

Wspinaczka na Mont Blanc. Fot. Maciej Ostrowski

Zaś tam w najlepsze kokosiła się po całym pudle grupa naszych południowych sąsiadów. Boże, jakiż tam panował burdel! Stare, wpółzgniłe banany, puszki, stery łachów, menażki, no i pośrodku tego wszystkiego rozwaleni na wszystkich pryczach Czesi (tudzież Słowacy), o wyglądzie co najmniej nieświeżym.

Odsunęliśmy część ich bambetli i wcisnęliśmy się - dokładnie tak, wcisnęliśmy się - wśród fukania i krzywych spojrzeń na półtora łóżka w cztery osoby.

Po pewnym czasie atmosfera trochę się rozluźniła i dowiedzieliśmy się, że nasi słowiańscy bracia prowadzą tu zgrupowanie aklimatyzacyjne przed wyprawą w Himalaje.

- A nie przyszło wam do głowy, że cały schron blokujecie - zapytałem pokazują tabliczkę "for emergency..."

- Schron po to jest - odparł nie zrażony Czech.

Wieczorem zaczęło się napełniać i w końcu szpilki nie dało się wcisnąć. Pozwijani w kłębki, powciskani w kąty, lokatorzy zalegli niespokojnym snem.

Około 2 w nocy rozległo się charakterystyczne łomotanie raków i dziabek o metalowy podest i do środka wczołgało się dwóch gości. Wyglądali na nieludzko złachanych. Skrobiąc rakami rozglądali się bezradnie dokoła szukając choćby skrawka miejsca.

    Hey - zgromił ich mój kolega - people are sleeping here!

Parsknąłem śmiechem:

    Zwariowałeś?! Przecież faceci przyszli z drogi, to właśnie dla nich jest ten schron.

Mój kolega zdziwił się mocno, ale nie skomentował. Dwóch spóźnialskich usiadło pod kiblem i zaległo na zasłużony odpoczynek.

***

Zeszłego lata wspinaliśmy się z obozem KWW w dolinie Dalmazzi, u stóp gigantycznej ściany Monte Greuvetta. Alicja i ja wbiliśmy się w przepiękną linię "Profumo Proibito" na Mt Rouges de Triolet. Przed nami wspinała się dwójka Włochów, jakiś młody szybkobiegacz i dosyć wiekowa już kobitka, aczkolwiek z gatunku tych czerstwiejszych. Dogoniliśmy ich na drugim stanowisku, ale Włoszka nie spojrzała na nas zbyt przyjaźnie. Gdy jednak splątała się lina a ja jej pomogłem, pokazała w uśmiechu rządek białych zębów.

- Parla Inglese? - zagaiłem i już po chwili nawijaliśmy w najlepsze, bo Lodovica (takie było jej imię) okazała się być tłumaczką, a jej angielski był idealny. Ze spraw wspinaczkowych przeszliśmy na stosunki polityczne, potem gospodarcze, wreszcie na relacje Islam-Chrześcijaństwo. Na koniec Lodovica wsiadła na Ruskich, że chamy i zachować się nie umieją. Że w sklepie nigdy "dzień dobry" nie mówią.

Zgodziłem się, ale zacząłem wyjaśniać powody takiego stanu rzeczy, ogólne zbydlenie ludzi w komunie, wzajemną wrogość ludzką, nieżyczliwość itd.

Lodovica twardo jednak obstawał przy swoim, że chamy i koniec. I tak, od słowa do słowa zaczepiłem ją w końcu, że coś tak nieprzyjemnie mnie powitała, czy może myślała, że jestem burakiem-Ruskiem?

- Nie, ja dobrze poznaję was, Polaków. Z wami zawsze kłopoty, w górach staram się trzymać od was jak najdalej.

We mnie jakby piorun strzelił. Co?! Z nami kłopoty?! Lodovica, co ty do jasnej cholery pierniczysz?! Czy ty nie wiesz, że jesteśmy awangardą wspinania, mamy pokończone kursy, mamy karty taternika i każdego Włocha czy Niemca to moglibyśmy uczyć wspinania? Polska szkoła, Lodovica, pierwsze zimowe Filara Narożnego, direttissimy na Dru - co ty, nie słyszałaś?

Słyszała, oczywiście.

- To były lata 70-te, Arturo, to już historia. Z waszego dobrego imienia i świetnej reputacji nic nie zostało. Przyjeżdżacie tutaj i nie dość, że nie umiecie się wspinać i w kółko trzeba was ratować, to jeszcze zachować się nie umiecie. Oblegacie biwaki i robicie tam chlew.

- Dokładnie tak - włączył się jej partner Alessandro, ratownik z Cormayeur - najwięcej akcji mamy po Polaków i Czechów. Straszne rzeczy wyrabiacie. Kompletna amatorszczyzna. A w biwakach, to już lepiej nie mówić...

- A wiesz czego sobie życzą przewodnicy włoscy jak wychodzą w góry? - spytała Lodovica.

No cóż, po tym wszystkim nie spodziewałem się życzeń dobrej pogody.

Włoszka spojrzała mi prosto w oczy:

- Obyś nie spotkał Polaków...

Wieczorem, przy piwie panował ponury nastrój. Wszyscy byliśmy wstrząśnięci opowieściami Lodovici. Wprost nie mogliśmy uwierzyć, w to, co zrelacjonowała podczas obiadu. A było to z grubsza tak:

- To zdarza się co roku - mówiła - raz, pamiętam, byliśmy w dolinie Cogne i przyszliśmy do bivacco Borghi. Byliśmy na lekko, bez śpiworów, bo w biwakach są koce. W Borghi urzędowali już jednak Polacy, cała grupa, z 5 osób. Wiesz co zrobili? Chodzili po biwaku w skarpetach, więc żeby im się nie brudziły to położyli koce na ziemi. Wyściełali nimi całą podłogę, a niektórzy przechadzali się po nich w skorupach! Jakim trzeba być człowiekiem, aby tak nie szanować cudzej własności?! Jak ci ludzie żyją w swoich domach, czy tam też zachowują się jak zwierzęta?

- Rok temu - ciągnęła - moi koledzy dotarli wieczorem do schroniska Balmeron pod Monte Rosa. W środku była już cała grupa Polaków, którzy oświadczyli im, że nie ma miejsc. Przewodnik nie dał się jednak zbyć i wdarł do środka - prawie doszło do bójki, gdy zobaczył, jaki "porządek" tam panuje. On i jego klienci musieli wracać, ale następnego dnia przyszła tam cała ich grupa i grożąc żandarmerią kazała Polakom opuścić biwak. Jakoż i opuścili, ale w zemście zostawili w środku jeden wielki pieprznik oraz wywaloną na środku pokoju górę śmieci.

- Na nosie Lyskamm z kolei - nie przestawał nas dobijać - trójka Polaków z dziwnym sprzętem zachowywała się tak, że zagrażała innym. Zakładali stanowiska w niebezpiecznych miejscach, zrzucali kamienie i blokowali pozostałych. Nie chcieli nas przepuścić, a zaczęło się robić ciemno, i w końcu musieliśmy wezwać pomoc, bo zaczęła nadciągać wieczorna burza. Narażaliśmy niepotrzebnie życie ratowników, ale Polacy nic sobie z tego nie robili! Na nasze uwagi kazali nam się zamknąć i iść swoją drogą!

- Często widywałam - opowiadała dalej - jak w dolinie Cogne wysypywała się z autobusu cała ich wycieczka. Mieli już gotowe rozpiski z lokalizacjami biwaków, dzielili się na mniejsze grupki i wyruszali prosto do nich. Potem się zmieniali, rotacyjnie, rozumiecie, świetna organizacja, tylko że przez 3 tygodnie w całej dolinie wszystkie biwaki były zajęte. Wiecie, co to znaczy dla przewodników? Przychodzą wieczorem z klientami przekonani, że będą mogli spędzić noc, a zastają tam waszych rodaków, którym nie chce się wydać kilku euro na kamping, tylko pasożytują na naszych darmowych schroniskach. Czy to jest w porządku? Niektórzy przewodnicy domagają się, aby żandarmeria zajmowała się takimi sprawami z urzędu.

- Albo w tym roku, nie słyszeliście? Na Matterhornie jakaś polska rodzina, 3 dorosłych i chłopiec, dotarła do Capanna Carel w szortach, tenisówkach i bez ekwipunku. Dostali trochę jedzenia i ciepłą odzież od alpinistów i następnego dnia zabrał ich helikopter. Come imbecili!

Mówiła długo, za długo, a my niewiele mogliśmy powiedzieć na swoją obronę. Wydawało się, że wśród nas takie rzeczy nie mają miejsca, wnet okazało się jednak, że każdy coś tam słyszał, coś tam pamięta, jakiś tam kolega, jakaś grupa...

Wstyd palił policzki i nie było przyjemnie tego słuchać, trudno było uwierzyć, ale zaprzeczyć się nie dało. Może mylą im się Czesi z nami? Pewnie tak, ale czy to tłumaczy wszystko? Jakoś tak dziwnie znajomo to brzmiało...

- Zróbcie z tym coś - radziła Lodovica - widzę, że wy jesteście zupełnie inni. Po raz pierwszy spotykam normalnych Polaków, a pracuję jako przewodnik od kilkunastu lat...

Wtedy i mnie się przypomniało.

Parę lat temu, wieczorem, nagle telefon. Stara przyjaciółka Arianne dzwoni z Zurychu. Opowiada coś o Materhornie, o Polakach, wieczornym dzienniku.

- Musicie cos z tym zrobić - gorączkuje się - wydajcie jakieś oświadczenie, to widziała cała Szwajcaria, straszna kompromitacja...

Co się okazuje - powodem był zimowy szturm na Matterhorn trójki naszych kolegów. Rezultat - gigantyczna popelina. Ignorują rady napotkanego znanego ratownika, który ostrzega ich o nadciągającej złej pogodzie. W efekcie gubią się w burzy, tracą ze sobą kontakt, nie odnajdują schronu. Walczą o życie i wzywają pomoc. Ratownicy z Zermatt podejmują akcję w horrendalnych warunkach, 14 z nich z narażeniem życia niesie ratunek trzem naszym rodakom. Bruno Jelk wspomina tę akcję, jako jedną z najcięższych w historii. Wreszcie - ocaleni lądują w szpitalu.

Natychmiast pojawia się telewizja, wieczorne krajowe wiadomości! I nasz "kolega", którego nazwisko przemilczę, wypowiada takie oto okrągłe kwestie (a wiem, co mówię, bo oglądałem materiał archiwalny):

- Nieeee, nie popełniliśmy żadnego błędu, zawiniła pogoda.

- Chyba jednak popełniliście - nie zgadza się reporter - droga okazała się dla was za trudna.

- Nieee - ripostuje z pobłażliwym uśmiechem nasz rodak - Matterhorn is easy mountain!

- No, ale jednak musieli was ratować, więc coś chyba jednak poszło nie tak - droczy się niesforny reporter.

- Nic podobnego - strofuje go kolega - błędu nie było, drugi raz zrobiłbym to samo, a ratownicy taką mają pracę.

- Myślisz, że przyjedziecie tu jeszcze? - pyta z nadzieją w głosie Szwajcar.

Szeroki uśmiech na twarzy polskiego alpinisty pozbawia go złudzeń.

- Oczywiście, i będziemy zdobywać Matterhorn!

Wspaniałe podziękowania dla ludzi, którzy narażali swoje życie, aby ratować jego. "Jakim trzeba być człowiekiem..."

Komentarz reportera wiadomości mógł być tylko jeden, nie musze chyba pisać - jaki.

W efekcie Toni Grab, prezydent IKAR-a, czuje się zmuszony do napisania listu do TOPR i PSPW, w którym pisze mdz. in.:

"Ratownicy ryzykowali życie dla trójki wspinaczy, którzy pomimo ostrzeżeń weszli w drogę, a po akcji ratunkowej powiedzieli, że w podobnych warunkach zrobiliby dokładnie to samo. (...) Proszę naszych kolegów z TOPR i GOPR, aby skontaktowali się z tymi wspinaczami i nauczyli ich, co to znaczy być alpinistą."

***

Co można na to wszystko powiedzieć?

Cóż innego, jak nie banalną prawdę, że nasze zachowanie świadczy nie tylko o nas samych, ale także o nas wszystkich. Że nasz wizerunek powstaje w wyniku całości naszych działań w górach. Wielu z nas brakuje funduszy, to prawda, jednak czy to zwalnia z potrzeby zachowania kultury i stosowania się do zasad przyjętych w cywilizowanym świecie? Biedniejsi od nas poprzednicy przez całe dziesięciolecia potrafili utrzymać wizerunek Polskiego Alpinisty jako człowieka biednego, ale honorowego i kulturalnego, a do tego znakomitego profesjonalisty. Dlaczego nic z tego nie zostało?

Odpowiedzmy sobie sami, i postarajmy się to zmienić.

Artur Paszczak

Polecamy również inny - MOCNO humorystyczny - tekst Artura Paszczaka "Prawdziwa historia wyprawy na NAGÓŚ

Powiązane artykuły

Górska deklaracja etyczna UIAA

Górska deklaracja etyczna UIAA

Atrakcje turystyczne na Podhalu