Inspektor Detektor

Tekst autorstwa Tomka Muchy, popełniony po II Szkoleniu lawinowym AKT Rozdroże (www.rozdroze.com). Opowiadanie wielce humorystyczne, aczkolwiek jak każda bajka zawiera element dydaktyczny :)

II Szkolenie Lawinowe Sekcji Wysokogórskiej AKT Rozdroże

Lekko nie jest. Tak sobie teraz myślę, leżąc w śniegu. W sumie „leżąc” to nie jest najlepsze słowo. Spróbujcie inaczej opisać stan, kiedy Wasze ciało cementuje zimna masa, której bryły przed chwilą obiły Wam nerki. Weźmy na przykład lewą nogę, która wyraźnie marznie skręcona w śnieżnym uścisku. No, ale nie marnuję przecież cennego tlenu, żeby się nad sobą rozczulać. Twardy będę! Znaczy mam nadzieję, że twardy a nie dobrze zmrożony. Zresztą, gdyby się dobrze zastanowić, to kiedyś było już zimniej. Opowiem Wam, dobrze? Co prawda Was nie widzę, ale myślę, że słuchacie gdzieś tam w tej ciemności. Mamy dla siebie przynajmniej kwadrans.

Inspektor Detektor poczuł pierwsze oznaki nadchodzącego zewu. Jakieś nieuchwytne dla zwykłego śmiertelnika wibracje przeniknęły powietrze. Kufel odgazowanego piwa z łoskotem wylądował na schroniskowym stole. Inspektor wyślizngnął się z przytulnego wnętrza zanim ktokolwiek zauważył, że coś się stało. Instynkt niezawodnie prowadził go na południe. To właśnie tutaj wydarzyło się to, co zakłóciło wypoczynek Detektora. I domagało się natarczywie wyjaśnienia. Inspektor przykucnął u wylotu żlebu. Wciągnął nosem garść czystego, oślepiająco białego śniegu. Kryształki miło drażniły nozdrza, jednak wyczuwalny był w tym miejscu wyraźny niepokój. Nie mylił się, lawina zeszła może kilka minut temu kryjąc pod sobą tajemnicę. Z wyraźną przyjemnością pełznął białą ścieżką w stronę rozwiązania.

Miałem opowiadać o zimnie, prawda? Nie wiem, co uważacie za ostateczną miarę chłodu. W sumie trudno to określić, bo kiedy jest naprawdę zimno, nie czuje się nic. Naprawdę zimno było w sobotni poranek, kiedy brnęliśmy przez Halę Kondratową. Nazywamy się Rozdroże. Akademicki Klub Turystyczny „Rozdroże”. I wiecie co? Tam nie było akurat żadnego rozdroża. Tylko mgła, kurniawa i wiatr wciskający się pod kaptur kurtki. Bawił się z nami w chowanego. O, gdzie mój nos? – mogliście nagle zapytać, kiedy nosa czuć już nie było. Więc trzeba było wziąć odwrót od wiatru, nos skryć w dłonie i czekać. – O, gdzie moje ręce? – zabawa trwała dalej. Jednak nie przyjechaliśmy tam dla przyjemności. Czekała nas znacznie poważniejsza rozgrywka. Do naszej gry chowanego zaprosiliśmy lawinę. No, może nie taką prawdziwą – dziką i zmiatającą wszystko na swojej drodze. Nie taką, która tłamsi, magluje i wciska pod spód. O nie, my poruszaliśmy się w śniegu, który zdawałoby się już ustalił swoją pozycję pod żlebami i na dnie doliny. Jak złudne było to wrażenie, przekonał nas Adam Marasek, TOPRowiec z krwi i kości, który pokazał nam próbę śnieżną, zwaną też trójkątem Muntera.

Zgrabiałe palce rozgarniały śnieg. Z coraz większym trudem wbijały się w zbitą pokrywę. Kto by mógł przypuszczać, że jeszcze kilka chwil temu była pędzącą, białą masą? Inspektor czuł zew coraz mocniej, jednak coś niepokoiło go w głębi umysłu. Czegoś tu brakowało. Czegoś, co powinno wyraźnie przybliżyć go do rozwiązania. I wiedział, że ten szczegół czai się w zakamarkach jego własnej pamięci. Zapuszczając się w niebezpieczne głębiny swoich myśli, sondował je uważnie. Tak! Sondować! Sonda! Uradowany Detektor zerwał się na równe nogi. „Sonda, sonda, sonda!” – śpiewał anielski chór w jego głowie. Entuzjazm opadł jednak tak szybko jak się pojawił. – Sonda, skąd sonda, jak sonda? – mruczał do siebie inspektor. Nagle jednak coś przykuło jego rozbiegany wzrok. Oczy wyłowiły w dolinie obiecujący kształt pala. Tak, wystarczy tylko zerwać te tabliczki. „Przełęcz pod Kopą – 1h 30 min” – jedno naprężenie muskułów wystarczyło, bo oderwać kawałek deski. Teraz mocniejsze szarpnięcie. Udało się! Pal wyrwał się ze zmrożonej ziemi był gotowy do użycia. Trzeba jeszcze trochę naostrzyć. Inspektor wyciągnął z kieszeni scyzoryk.

Tak, od Adama Maraska dowiedzieliśmy się naprawdę dużo. Nie tylko poznaliśmy stare, narciarskie porzekadło. Pozwolę sobie teraz je zacytować, w tej niewygodnej sytuacji: „Jest ryzyko jest zabawa, albo piargi albo sława”. Zastępca Naczelnika zrobił naprawdę dużo, byśmy wracali w sławie. Już statystyki tatrzańskich wypadków obudziły nas, przysypiających w ciepłej sali TOPRu w lutowe popołudnie. Teraz jakby zimniej, ale nie powiem, senność podobna. Ale najbardziej zapadła w pamięć trójca, jaką trzeba zabrać ze sobą na ośnieżone szczyty. Detektor, sonda i łopata. Małe, piszczące, radiowe ustrojstwo, kawał metalowej rury do bardziej namacalnych poszukiwań i coś naprawdę wytrzymałego do odgarnięcia śniegu. Eksperymentalna partia łopat z Castoramy poległa w pierwszym starciu, kiedy próbowaliśmy wgryźć się w zmrożoną pokrywę. A detektory piszczały, tak piszczały…

…wiiiiizg! – scyzoryk z piskiem ześlizgnął się ze zmrożonego drewna. Szósty zmysł inspektora wyczuł przyczajony gwóźdź. Intuicja nakazała mu zakończyć ostrzenie sondy. Długa, wytężona praca sprawiła, że nieco zgłodniał. Zew tajemnicy jednak nie ustawał. Wlokąc po śniegu zaostrzony pal Detektor stanął w miejscu oznaczonym poprzednio krzyżem ze świerkowych gałęzi. – I raz, i dwa! – wzniósł sondę w górę. Na wystającym gwoździu błysnęły promienie zachodzącego słońca.

Wydaje mi się, że opowiedziałem Wam już wszystko. W normalnej sytuacji odwróciłbym się teraz plecami i poszedł opowiedzieć tą historię komuś innemu. Bo to całkiem ważne. Albo poszedł spać? Tak, spać się chce, mimo że o pójściu nigdzie raczej nie ma mowy. Ale już chyba grzebią nade mną. Już nie zajmę Wam wiele czasu. Wyraźnie to słyszę. Co prawda wszystko się dobrze kończy, ale opowiem coś jeszcze. Wiecie ile procent zasypanych całkowicie w lawinie przeżywa w Tatrach? Trzydzieści. A wiecie, ile razy w całej historii tych gór zasypany miał na sobie detektor? Raz. I był to ratownik. Pożyczenie detektora na dzień, to wydatek rzędu dwóch piw w knajpie. Ale jeżeli nie przekona Was to, że bez tego ustrojstwa perspektywa piargów staje się bardzo bliska, pamiętajcie jeszcze o jednym. Jeżeli nie znajdą Was w śniegu koledzy i nie znajdzie Was TOPR, jest jeszcze ktoś, kto o Was zadba…

Inspektor wbił z impetem sondę w śnieg. –Uaaaah! – wrzasnął jak rasowy ciężarowiec. – Jest trafienie! – ucieszył się, obserwując rosnącą na białej powierzchni plamę po wyciągnięciu drewnianego pala. Nie będzie już potrzebny. Teraz wystarczyły zmarznięte ręce, które mróz przekuł w dwa haki. Metodycznie odrzucając śnieg zbliżały się do tego, co ukryte leżało w białym gniazdku. Ależ był teraz głodny!

 

Autor : Tomek Mucha

Powiązane artykuły

Kawały wspinaczkowe

Wspinaczka na Marsa