„Polish Everest Expedition 2010” - relacja

Namioty w ABC pod Mount Everest

18 maja uczestnicy Polish Everest Expedition 2010 w składzie Zbyszek Bąk i Magdalena Prask zdobyli szczyt Czomolungmy 8848m od strony Tybetańskiej. Jest to trudniejsza droga niż od strony Nepalskiej.
Sukces jest tym bardziej znaczący, gdyż północna ściana Everestu nie dopuściła zbyt wielu wspinaczy w tym roku na szczyt. Bardzo często wiały wiatry powyżej 100km/h, które uniemożliwiały wejście nawet do obozu III na wys. 8300. Polska ekipa stanęła na szczycie odpowiednio o 5.45 i 6.45 lokalnego czasu.

„Himalaizm swoimi regułami podobny jest do boksu lub działań partyzanckich, doskok, uderzenie i odskok. Ktokolwiek zrobi za szybki krok lub spóźni się ze swoimi poczynaniami ryzykuje nokautem i porażką”

Kathmandu - 1500m.n.p.m.

Z warszawskiego Okęcia w trzyosobowym składzie Staszek Budny, Magda Prask i ja wyruszamy w pierwszą część naszej dwumiesięcznej podróży przez Brukselę do Delhi w Indiach. Loty przebiegają bez problemów urozmaicone rozmowami z naszymi rodakami podróżującymi tymi samymi liniami.

Lądujemy w Kathmandu – stolicy Nepalu i Himalajów skąd wyruszają wypraw w góry najwyższe.

Po wyśmienitym śniadaniu następnego dnia z pracownikiem agencji Monterosa ruszamy rozklekotanym busem na dworzec lotniczy odebrać cargo z naszym alpinistycznym sprzętem. Po przykrych doświadczeniach z zeszłego roku dotyczące zmarnowanego czasu i ilości łapówek które trzeba było dać na air porcie, jakież jest nasze zdziwienie gdzie po 3 godzinach jesteśmy już z powrotem z naszymi beczkami w hotelu i nawet 150 dolarowa łapówka nie jest nam wstanie popsuć humorów.

Zwiedzamy w dniach następnych Pashipatinat , Swayambuthu , Bakhtapur, Lalipur. Dokonujemy zakupów jedzenia, gazu, szabli i łopat śnieżnych do namiotów oraz zamawiamy koszulki wyprawowe.

Odwiedza nas Jeeran Shrestha który pracuje dla legendarnej już tu miss Holly – niegdyś reporterki Routera a która od lat 50 ubiegłego wieku spisuje wszystkie informacje dotyczące wypraw w Himalaje. Nieoficjalne źródła donoszą ze przez jakiś czas pracowała dla CIA ale ile w tym prawdy to nie wiadomo. Poznajemy też resztę uczestników ekspedycji z innych krajów, Luiggi Rampini z Włoch i Qobin ( Muhamad Muqharabbin Mokhtarrudin ) z Malezji oraz naszego szerpę Dawa Sherpa. Ganesh – właściciel agencji ogłasza dobrą wiadomość, jutro otwierają granicę z Chinami i wyruszamy pojutrze z rana do Zhangmu. Człowiek agencji który pracuje w ambasadzie chińskiej w późnych godzinach wieczornych potwierdza uzyskanie wiz.


Skoro świt aby uniknąć korków jedziemy busem do granicy z Tybetem, a później do Zhangmu po chińskiej stronie które znajduje się na wysokości 2300m.n.p.m. co nas bardzo cieszy, bo nasze organizmy będą się pomału aklimatyzowały. Granica dostarcza pierwszych wrażeń, panuje atmosfera ciągłej inwigilacji i nerwowości. Mnóstwo tu tajniaków, wojska i celników, przechodzimy przez wiele kontroli, przeglądają nasze aparaty, kamery, książki i czasopisma w poszukiwaniu zakazanych treści związanych z Dalajlamą. Nasz sprzęt i żywność w beczkach przenoszony jest przez miejscową nepalską ludność przez graniczny most na plecach. A dopiero za granicą ładowany na samochody.

Przemieszczamy się z Zhangmu do Nyalam na 3700m.n.p.m. tzw. Autostradą Przyjaźni łączącą granicę nepalską z Lhasą – stolicą Tybetu. Sama „Kraina Śniegu” z jej 2 milionową społecznością rozciąga się na obszarze 1,2 miliona  km 2. Średnia wysokość terenu to 4000m.n.p.m. dlatego po przyjeździe ze względu na rozrzedzone powietrze wymagana jest aklimatyzacja i dodatkowa ochrona przed słońcem. Wschodnią część kraju przecinają wąwozy największych rzek azjatyckich – Jangcy, Mekongu, Saluin a otwarte przestrzenie północy są domem koczowników i pasterzy. Drokba ( koczownicy ) wypasają stada owiec, kóz i dzo ( skrzyżowanie byka i samicy jaka ). Zwierzęta te przystosowały się do życia na dużej wysokości i wykształciły płuca o większej objętości a w ich krwi występuje więcej cząsteczek hemoglobiny niż u zwierząt nizinnych.

Mimo trwającej 50 lat chińskiej okupacji Tybetańczycy nadal pielęgnują swoją tradycję. Jednym z ich przejawów jest popularność klasztorów.

Droga którą przemierzamy a której nie powstydził by się żaden kraj alpejski wiedzie kręto wzdłuż rzeki. Zaczynamy „łapać” wysokość, kiedyś wędrowcy cierpieli po nagłym wejściu w góry. Oszołomieni chorobą wysokościową, nazywali górskie korytarze przełęczami „dużego” albo „małego bólu głowy ( zdaniem chińczyków dolegliwości występowały po zjedzeniu dzikiej cebuli). Pogoda bardzo słoneczna ale temperatura oscyluje wokoło 0 stopni. Po południu diametralna zmiana, pada śnieg z deszczem do czego dołącza wiatr i robi się mało przyjemnie. Samo Nyalam z zabudowaniami przypominającymi komunistyczne czasy to strategicznie położone miasteczko między okolicznymi górami, znajduje się tutaj wybudowany z wielkim przepychem posterunek policji i armii. Sama władza porusza się tu najnowszymi modelami Land Cruiserów co porównując do biednych Tybetańczyków stanowi olbrzymi kontrast.

W ramach poprawienia aklimatyzacji wychodzimy na pobliski szczyt na 4050m.n.p.m. obowiązkowe miejsce do zaliczenia wszystkich wypraw które zmierzają do bazy pod Cho Oyu i Everest. Ruszamy do Tingri na 4300m.n.p.m. piękną asfaltową drogą, w zeszłym roku była  jeszcze szutrową i nie należała do najprzyjemniejszych ale Chiny obecnie pompują w swój kraj miliardy juanów i widać tego efekty. Mijamy przełęcz Tonla Pass na 5050m.n.p.m. W oddali malowniczo bieli się Sisha Pangma, jeden z czternastu największych ośmiotysięczników na Ziemi. Niby w zasięgu ręki, niby tak blisko a tak daleko... Mijamy widmowe ślady po zburzonych twierdzach, resztki murów obronnych, wież sygnalizacyjnych ciągnących się niewidoczną linią wzdłuż trasy którą podążamy.

Tingri to całkowicie zamieszkała przez Tybetańczyków miejscowość pośrodku olbrzymiego wyschniętego pra-jeziora. Wygląda na biedne i bezbarwne. Zaprzyjaźniamy się z drugą ekspedycją Dana Mazura, spotykamy nawet naszą rodaczkę Elę z Calgary której brakuje już do Korony Ziemi tej ostatniej góry gór, towarzyszy jej mąż Gordon ze Szkocji. Reszta to Australijczycy, Amerykanie, Niemcy, Hiszpanie , Rosjanie no i oczywiście Chińczycy. Everest jak gigantyczny magnes przyciąga ludzi z całego Świata. W celu poprawienia aklimatyzacji wspinamy się na pobliski wierzchołek 4700m.n.p.m. Widok z góry zapiera dech w piersi bo na południe od nas rozpościera się cel naszej podróży, północna ściana Everestu i Cho Oyu z jego kopiastą czapą.

Base Camp - 150m.n.p.m.

Wczesne śniadanie i dalej w drogę wprost do Base Camu na 5150m.n.p.m. Krajobraz jest iście marsjański, tylko skały, kamienie i niesiony przez wiatr piach. Mijamy po lewej klasztor Rongbuk i w końcu dojeżdżamy do bramy bazy gdzie stacjonuje chiński oddział wojskowych. Poznajemy naszego drugiego kucharza Duderasa i jego pomocnika tybetańskiego pochodzenia Pasanga oraz Damdiego. Przy rozpakowywaniu bagaży popadamy w lekki konflikt z żołnierzem który zareagował bardzo nerwowo gdy próbowaliśmy wywiesić polską flagę na maszcie z bambusa. Po obiedzie udajemy się na krótki spacer, przygnębiające wrażenie robi symboliczny cmentarz osób które zginęły na Evereście a który to lśni w słońcu w oddali, wydaję się taki niewinny a jednak nie wolno lekceważyć tej góry, jak i zresztą żadnej innej... Od rana słonecznie i lekko wieje wiaterek. Na szczycie jednak widać silny wiatr który podrywa tumany śniegu tworząc efektowny pióropusz ku wschodowi. Wg naszych prognoz które dostajemy z Polski: - 30 stopni i 135 km/godzinę. Przybywa coraz więcej namiotów z innych ekspedycji. Dowiedzieliśmy się że w zeszłym roku tak późno otworzyli granicę dla wspinaczy od strony Tybetu, bo dwa lata temu podczas wnoszenia zniczu olimpijskiego zginęło kilkunastu chińskich wspinaczy i musieli posprzątać ciała które leżały na drodze ku szczytowi .

Odwiedzamy miejscowy monastyr Buddyjski który powstał tu podobno ok.1500r. Miejscowy duchowny sprowadza nas do groty gdzie są posągi i obrazy świętych. Mury są lepkie w dotyku,  okadzone , wręcz czarne od wypalanych tu świec. Odprawia w intencji naszej wyprawy modły, zapalamy lampki oliwne i kadzidła. Na sam koniec obdarowuje nas białymi szalami które mają nam zapewnić sukces i bezpieczny powrót. Trzygodzinna wędrówka tam i z powrotem dobrze nam robi na naszą aklimatyzację.

Zbyszek Bąk w Base Camp
fot. arch. Zbigniew Bąk

Z samego rana warzenie naszego ekwipunku który będzie zapakowany na jaki. Te długowłose zwierzęta warzące ok. tony są tu niezastąpione. Dają mięso , ser, skórę, wełnę z których miejscowi wyrabiają obuwie, ubrania, koce, namioty, ba,  nawet łajno używane jest jako opał bo bardzo długo utrzymuje żar. O transportowych właściwościach nie wspomnę. Całego naszego wyposażenia jest ponad półtorej tony. Jeszcze ostatnie pokrzykiwania, podciągnięcia popręgów i wreszcie wyruszamy do

Middle Campu na 5800m.n.p.m.

W połowie trasy rezygnuje Qobin z Malezji, widać że nie dość dobrze przygotował się do tej wyprawy pod względem kondycyjnym a same pieniądze nikogo nie wniosą na szczyty. Do obozu pośredniego dochodzimy w dość dobrym czasie ale nasze jaki są daleko w tyle, więc korzystamy z gościnności chińskiej ekspedycji i w ich namiocie kuchennym przesiadujemy zimny i wietrzny wieczór. Częstują nas tybetańską herbatą z dodatkiem jaczego masła, suszonym mięsem a nawet chińską wódką którą pijemy z naparstków. Chcemy podziękować za gościnę i wyjść ale nie pozwalają nam  i dopiero jak zjadamy z nimi wspólną kolację którą na naszych oczach bardzo starannie przygotowuje ich kucharz pozwalają się pożegnać. Ludzie gór to jednak solidna firma nieważne jakiej narodowości. Dalszy trekking wzdłuż niekończącego się lodowca Rongbuk do ABC – bazy wysuniętej, po lewej stronie mijamy efektowne seraki wielkości domów czteropiętrowych. Droga coraz to ginie w śród skał i tylko ekskrementy jaków których tu pełno pomagają nam ją odszukać.

Baza wysunięta ABC – 6400m.n.p.m.

 W końcu pojawiają się na wzgórzu pierwsze namioty chińskiej ekspedycji. Nasza baza wysunięta stanie na wysokości 6400m.n.p.m. Przygotowujemy platformy pod namioty osobiste i stawiamy je w silnym wietrze. Powstaje też kuchnia, resztę postanawiamy zrobić jutro, jednak 22 km lodowca dało się nam we znaki.

Namioty w ABC pod Mount Everest
fot. arch. Zbigniew Bąk

Dalsza część urządzania obozu, powstaje mesa i rozkładamy resztę namiotów osobistych. Wypakowujemy nasz ekwipunek z beczek i worów transportowych. Każdy ruch na tej wysokości to mega wysiłek, podczas 8 godzinnego snu tutaj człowiek zużywa tyle energii co podczas jednogodzinnego biegu na poziomie morza. Ciśnienie spadło do 450 hPa. Temperatura w namiotach w nocy –9 stopni, nie najgorzej. Przy innych ośmiotysięcznikach a nawet przy Evereście od południa bazy powstają 1.5 – 2 km niżej a my jesteśmy już praktycznie na wysokości Campu II, nikt nie powiedział że będzie łatwo...

Rezygnuje z dalszej części ekspedycji z przyczyn rodzinnych Staszek. Rozstawia swoje namioty coraz więcej wypraw. Odwiedzamy naszych znajomych Chińczyków, jest ich spora grupa, po północnej stronie Everestu to oni rozdają karty i trzeba się z nimi liczyć, to zupełnie inni ludzie których znamy z polskich bazarów, targowisk i barów. Twardzi ale i życzliwi, zahartowani na niedogodności ale gościnni i weseli.

Wychodzimy na lekko w górę w celu poprawienia aklimatyzacji do tzw. Crampon Point na 6600m.n.p.m. W oddali widać zakładających liny poręczowe chińczyków na drodze do obozu I. Cała ich ekspedycja to ponad 60 uczestników. Gdy mijamy ich obozowisko w najlepsze grają sobie w karty na pieniądze, palą papierosy, piknik na całego. Ale wiemy że to tylko pozory, są naprawdę dobrzy, bardzo dobrzy, niektórzy byli już na szczycie po 8 razy.

Dzień z życia himalaisty na wysokości 6400m.n.p.m.

Rano po nieprzespanej nocy w lodówce którą dumnie nazywam namiotem próbuję podnieść głowę którą ból rozsadza mi na pół. Staram się umyć zęby pastą która pod wpływem mrozu zmieniła się w konsystencję podobną do pumeksu. 50 metrów do mesy w której podadzą mi śniadanie które i tak zwrócę w tempie przyśpieszonym którymś z otworów przemierzam w tempie ślimaka winniczka. Po posiłku bieg z przeszkodami w postaci głazów do toalety w tempie nadspodziewanie szybkim z prostych przyczyn aby nie narobić w gacie. Wracam do namiotu zlany potem i walę się jak długi choć nie na długo bo moje schronienie w między czasie za sprawą słońca stało się piekarnikiem rozgrzanym do 50 stopni. Aplikuję parę tabletek na gardło i w międzyczasie wysmarkuję z nosa zawiesinę przeróżnej konsystencji. Przed wyjściem w górę nakładam na siebie tony kremu z filtrem który i tak jest niewystarczający co objawią się potem metrami odpadającej skóry i bąblami jakie występują na nowo odkrytych terenach roponośnych.

Noc w namiocie
fot. arch. Zbigniew Bąk


Obiad jem około godziny bo po każdej łyżce łapię chciwie powietrze które i tak jest pozbawione tlenu co objawia się zmęczeniem porównywalnym do rozładowania wywrotki ze żwirem łopatką do piasku. Gdy słońce zachodzi i do akcji wchodzi mróz nakładam na siebie tony ciuchów które całkowicie pozbawiają mnie mobilności co sprawia że proste czynności przedłużają się w nieskończoność i wywołują u mnie ataki zadyszki porównywalne do objawów jakie są obserwowane u koni w Wielkiej Pardubickiej. Padam po kolacji ze zmęczenia w śpiworze z myślą że wykonałem kawał dobrej , nikomu nie potrzebnej roboty. Wiatr targa namiotem, śnieg sypie aż miło i gdy już jestem jako tako rozgrzany w puchowym śpiworze, daje o sobie znać pęcherz moczowy...

Camp I – 7040m.n.p.m.

Wynosimy namioty, gaz i jedzenie do Campu I na 7040m. Droga najpierw wiedzie przez wszystkie obozy wzdłuż skalnego osuwiska aż do tzw. Crampon Point gdzie zakładamy raki, potem przez olbrzymie  lodowe pole aż do zbocza lodowo-śnieżnej góry zaporęczowanej przez chińską ekipę która jak co roku musi pierwsza zdobyć szczyt po tej stronie.

Stok o 60-70 stopniowym nachyleniu daje przedsmak dużych emocji które przed nami. Łapczywie łykamy każdy haust powietrza tak ubogiego w potrzebny nam tlen, każdy krok to nie tylko walka ciała z górą ale walka umysłu z ciałem.  Zmuszenie go do jeszcze jednego wysiłku. W tym bezlitosnym dla człowieka miejscu nie mamy prawa chorować, nie możemy sobie pozwolić choćby na cień słabości. Nie ma wyboru: musimy znosić ból i cierpienie i za wszelką cenę iść do przodu. Głęboka lekcja kształtująca charakter osobnika z „cywilizowanego” świata.

Pokonujemy pod koniec jedną drabinę która rozpostarta jest nad szczeliną na finiszu drogi do obozu pierwszego. Na niewielkiej śnieżnej platformie już są zarezerwowane miejsca pod namioty dla większości ekspedycji, po podobno gdy sezon osiągnie tu kulminację nie ma gdzie stopy włożyć. Topimy śnieg na wodę tak niezbędną do prawidłowego tu funkcjonowania organizmu. Średnia ilość wypitych płynów w górach wysokich powinna się kształtować w okolicach 4 litrów na dobę. W przeciwnym razie grozi nam odwodnienie i choroba wysokogórska a w najgorszym wypadku śmierć. Przychodzą na myśl zdanie wypowiedziane przez Antoine de Saint –Exupery „ Woda, nie jesteś niezbędna do życia, jesteś samym życiem” – święte słowa. Na kolację liofilizat – fasolka po bretońsku, jadłem różne, nasze Lyofoody są dobre i godne poleceni a każdy kto próbował jadać na tej wysokości wie że to bardzo dużo, bo organizm nie chce tutaj przyswajać prawie niczego.

IMG_9408_685x514
fot. arch. Zbigniew Bąk

Schodzę do ABC po mroźnej i średnio przespanej nocy mijając po drodze całe rzesze nepalskich Szerpów oraz wspinaczy chińskiej ekspedycji wynoszących ekwipunek dla wypraw które niebawem nadejdą. Czas na regenerację organizmów, schodzimy do Base Campu pokonując 22km odcinek lodowca Rongbuk jednym ciągiem co na tej wysokości jest sporym wysiłkiem. Mijamy tego upalnego dnia jak się później okazało ok.150 jaków wynoszących w górę sprzęt dla ekspedycji do bazy wysuniętej, oraz około setkę wspinaczy którzy wyszli celem aklimatyzacji do Middle Campu na nocleg.

Północna strona Everestu dorównał już swojej siostrze z południa zamieniając to miejsce w całkiem dochodowy biznes. Duża część osób powoli próbuje swoich sił od Tybetu, i taniej, i organizacja podobna, oszacowaliśmy że tylko w tym roku jest ok. 150 osób atakujących szczyt nie licząc obsługi i Szerpów. Idziemy w odwiedziny do sąsiedniej ekspedycji w której szeregach są nasi rodacy Małgorzata z synem Danielem i Krzysiek. Wymieniamy nasze strategie, spostrzeżenia z dotychczasowego przebiegu wypraw, na chwilę zapominamy że jesteśmy tak daleko od domów i to na takiej wysokości.

Powrót do ABC w celu dalszej aklimatyzacji i założenia Campu II.

IMG_9335_685x514
fot. arch. Zbigniew Bąk

Droga do bazy wysuniętej wiedzie najpierw przez ogromne plateau na którym rozstawione są namioty poszczególnych wypraw ( Base Camp ). Potem zaczyna się lodowiec Rangbuk rozgałęziający się wokoło góry Changt-se, my skręcamy w lewo, ścieżka sukcesywnie podnosi się do góry, po prawej mijamy małe oczka wodne wytworzone w skutek topnienia się lodowca, turkusowy kolor wody przypomina ten w naszym Morskim Oku. Ok.10 km dalej znajduje się Middle Camp na 5800m.n.p.m., po drodze mijamy penitenty sięgające wysokością czasami 15 metrów, droga zajmuje ok. 4-7 godzin. Drugi dzień jest podobny co do ilości przebytych kilometrów. Lecz ze względu na znaczną już wysokość czas dotarcia do bazy wysuniętej może się wydłużyć o 1-2 godziny. Wyjście do Camp I, wynosimy resztę ekwipunku . Po drodze niestety nieszczęście, na naszych oczach, może 200 metrów przed nami zawala się gigantyczny serak w ¾ drogi do obozu pierwszego, schodzi lodowa lawina która pogrąża pierwsze ofiary śmiertelne w tym sezonie, są to Węgrzy. Następuje natychmiastowa akcja ratunkowa, niestety udaje się tylko uratować jedną osobę. Zostają zerwane wszystkie liny poręczowe na tej wysokości. Gigantyczne lodowe bloki tarasują dalszą drogę. Zawracają do ABC wszyscy w tym dniu wychodzący wspinacze. Chiński zespół wytycza następnego dnia nową drogę do Camp I i prowadzi przez nią poręczówki. Ponownie wychodzimy do obozu I i nocujemy tam.

Camp II – 7700m.n.p.m.

Wyjście do obozu II na 7700m.n.p.m. Zostawiamy depozyt w postaci namiotów, jedzenia i gazu i schodzimy z powrotem do jedynki na nocleg. Powrót do ABC i BC.

Podczas wielokrotnego wędrowania na odcinku między bazą a bazą wysuniętą spotykam znajomego Szerpę Sonama z jego przyjacielem który był w latach poprzednich z Krzyśkiem Wielickim i z Justyną Szepieniec na wyprawie na Cho Oyu i Dhaulagiri. Czas zdecydowanie szybciej biegnie gdy się go umila rozmową. W Base Campie idę na rekonesans do sąsiedniej ekspedycji, poznaję Mohida z Bangladeszu który w zeszłym roku na jesieni był razem z Pawłem Imińskim na Cho Oyu, znowu nasuwa się teza że świat jest mały...
Zeszli z ABC do BC nasi rodacy z 7 Summits po aklimatyzacji w obozach powyżej. Pogoda tak nieciekawa w poprzednich dniach dała im się solidnie w kość. Teraz zjeżdżają na krótki odpoczynek do Tingri i wracają po 3 dniach czekając na hasło do ataku.

IMG_9403_685x514
fot. arch. Zbigniew Bąk

Powracamy po paru dniach odpoczynku do bazy wysuniętej. Dowiadujemy się że wyrusza do ataku chińska ekipa. O decyzji nawet wspinacze dowiadują się na pół godziny przed wyjściem. Wszystko trzymają w tajemnicy. Z naszych prognoz też wynika że mamy szansę na 3-4 dniowe okno pogodowe. Aleksander Abramow z 7 Summit jest przeciwny atakowi. Twierdzi że zabraknie nam jednego dnia na powrót. Jednak decydujemy się na wyjście następnego dnia.

Nareszcie akcja, po wielotygodniowym aklimatyzowaniu i wyczekiwaniu na odpowiednią pogodę nastąpiło zielone światło, wyruszamy na atak szczytowy. Wprawdzie dobre prognozy nie pokrywają nam się z jednym dniem powrotnym ale mamy dosyć niepewności i ruszamy do obozu I na 7050m.n.p.m. Lekko wieje ale słońce w zenicie świeci ostro. Razem z nami rusza zespół Tajwańczyków LI i Ho razem z Szerpami Sonamem i Kibim.

Dochodzimy dość szybko do jedynki, wieje tu spory wiatr ale nie psuje nam to humorów. Topimy śnieg na zupę i herbatę i o zmroku idziemy spać, jutro dość wyczerpujący odcinek do obozu II. Dziś ruszamy na 7700m.n.p.m. do dwójki. Na przełęczy wieje ostry wiatr co ze spadkiem temperatury nie ułatwia zadania. Dobrze że cały prawie odcinek to śniegowy stok o nachyleniu ok. 50 stopni. Raz za razem szarpie nami od wschodu gwałtowny podmuch wiatru, cała trasa jest zaporęczowana i wpinamy się za każdym razem do naszej uprzęży lecz za każdym razem rodzi się myśl czy i teraz poręczówka wytrzyma czy pofruniemy na dół ku lodowcowi. Ostatni odcinek to same skały gdzie stoją namioty pozostałych wspinaczy. Przy silnych podmuchach wiatru rozstawiamy i swoje schronienie choć to nie łatwa sprawa i zajmuje nam to co najmniej pół godziny. Wyczerpani przygotowujemy posiłek wiedząc że dopiero jutro nastąpi najgorszy i najdłuższy etap łącznie ze zdobyciem szczytu. Próbujemy usnąć ale na tej wysokości i w tych warunkach to ciężkie zadanie.

Camp III – 8300m.n.p.m.

Camp III czeka na nas na 8300m.n.p.m. Droga wiedzie pośród skał pod sporym kątem nachylenia. Tu już zaczynamy używać tlenu z butli który wspomaga proces oddychania w „Strefie Śmierci”. Powyżej 8 tysięcy jest tu go zaledwie 1/3 tego co na poziomie morza. Człowiek przeniesiony z tego pułapu po jakimś czasie stracił by świadomość na taj wysokości co doprowadziło by go potem do zgonu. Pogoda nie ładuje optymizmem, całe niebo zasłaniają chmury, wieje przenikliwy wiatr który prędkością wg prognoz sięga 60 km/h.

Grań pod Mount Everest
fot. arch. Zbigniew Bąk

O godzinie 21.00 czasu Nepalskiego gotowi jesteśmy do najważniejszego zadania. Wychodzimy w ciemność oświetlając drogę tylko czołówkami, używamy baterii Energizer Ultimate Lithium, jako jedyne gwarantują niezmienność pracy latarki nawet przy –40 stopniach Celsjusza. Na niebie widać gwiazdy i księżyc, wydają się na wyciągnięcie ręki, wieje ostro co przy –30 stopniach daje solidnie w kość. W namiotach Tajwańskich sąsiadów też widać ożywienie. Ruszam sam w kierunku grani, za mną idzie w parze Magda z Dawą. Droga wiedzie ostro ku górze, pierwszy charakterystyczny punkt to Mushroom, skała w kształcie grzyba, to teoria bo jedyne co widać to mały odcinek drogi z poręczową liną oświetlany światłem czołówki. Dochodzę na grań, dobrze że jest noc bo ekspozycja musi być oszałamiająca, od strony Nepalskiej 80 stopniowa śnieżna przepaść. Idę metr obok i czuję mimo szalejącego zimnego wiatru krople potu na plecach. Wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach. Zmierzam w kierunku szczytu i nagle w świetle latarki pod skałą widzę śpiącą postać. Za chwilę ogarnia mnie odrętwienie bo zdaję sobie sprawę że to trup jakiegoś alpinisty któremu szczęście nie dopisało, usnął nieświadom że już nigdy się nie obudzi. Zatrzymuję się na chwilę żeby pomodlić się za duszę nieszczęśnika, zdaję sobie sprawę że był to czyjś syn, brat, może mąż i że już nigdy jego bliscy nie doczekają się na jego powrót. To zajście tylko zwiększ moją ostrożność, każdy krok na granitowej skale staram się stawiać rozmyślnie dwa razy sprawdzając pewność chwytów i stąpnięć oraz dobór odpowiedniej liny poręczowej. Jest tu całe mnóstwo starych, poprzecieranych poręczówek i łatwo o błąd.
Mijam kolejno tzw. step I i II. Są to pionowe uskoki , na drugim dla ułatwienia zainstalowane są aluminiowe drabiny, sporo się trzeba natrudzić żeby to pokonać na tej wysokości. Oddech jest nierówny, świadomość że mały błąd może skończyć się tragicznie potęguje napięcie. Mijam kolejne ciała, nikt tu ich nie znosi na dół, leżą w spokoju ku przestrodze kolejnych śmiałków.

Mount Everest – 8848m.n.p.m.

Mount Everest
fot. arch. Zbigniew Bąk

Na horyzoncie wschodzi słońce i budzi się nowy dzień który napawa mnie optymizmem, do pokonania ostatni skalny trawers, ostatnie pole śnieżne i jest na wyciągnięcie dłoni, Mount Everest, Sagarmatha, Chomulungma czy jak kto woli Dach Świata, wyżej się nie da. Ze wzruszenia łzy kręcą się w oczach, tyle poświęceń, wyrzeczeń, i udało się, sukces.

IMG_9481_685x514
fot. arch. Zbigniew Bąk

Do głowy przychodzą setki myśli, spoglądam w około, na nepalskiej stronie cisza, nikogo, słońce dopiero zaczyna swoją wędrówkę. Rozsądek każe mi robić pamiątkowe foty i zmykać stąd czym prędzej. Na tej wysokości latają przecież samoloty. Mijam po drodze po koleji resztę grup. Na wysokości stepu III Sonam próbuje nakłonić swojego klienta do dalszej akcji ale ten jest już tak zrezygnowany i wyczerpany że na nic się zdają jego trudy. Magda i LI wkrótce po mnie zdobywają jako jedyni tego dnia wierzchołek. Schodzimy do campu III, chwila odpoczynku i schodzimy do Campu II. Pozostanie powyżej 8 tysięcy to loteria ze śmiercią. Wiatr się wzmaga i w nocy dochodzi do 100km/h. O spaniu nie ma mowy, oprócz naszego znajomego Włocha jesteśmy sami w obozowisku.

W szalejącym wietrze pakujemy namiot i schodzimy do Campu I na Nordcool. W jedynce witają nas zaprzyjaźnieni Szerpowie gorącą herbatą i ciasteczkami.

Chwila odpoczynku i dalej na dół do ABC, mijamy dużą ilość osób którzy zwabieni niedługą poprawą pogody prą do góry w oczekiwaniu na możliwość ataku z Campu I. Mijamy rodzinę Kalifornijczyków którzy ze sowim 13-letnim synem chcą pobić rekord najmłodszej osoby na Evereście. Wg mnie to szaleństwo ale każdy jest kowalem swojego życia tylko czemu i swojego dziecka...
Na dole przy Cramp point wychodzi nam naprzeciwko z gorącą herbatą nieoceniony Damdi, nasz kitchen boy którego uprzedziliśmy o naszym zejściu przez CB. Do obozowiska dochodzimy na resztkach sił, jeszcze kolacja i zasłużony odpoczynek choć o dziwo pewno dzięki emocjom nie chce się spać

 

Dowiadujemy się że ekipa Szerpów Kari Koblera zamieszana jest w kradzież butli z tlenem chińskiej ekspedycji. Chińczykom zaginęło 41 butli na wysokości obozu III i paręnaście sztuk znaleźli w namiotach Szwajcara. Draka na dole ogromna. Schodzimy następnego dnia po spakowaniu beczek i worów transportowych do BC, w tym samym czasie wychodzi reszta grup do Campu I w tym nasza trójka rodaków. 4 dniowe okno pogodowe daje w końcu szansę na zdobycie góry. Ludzie są już na granicy wyczerpania nerwowego poprzez to całe czekanie w tych ekstremalnych warunkach  i z radością gotują się na finalną akcję.

Otrzymujemy pamiątkowe certyfikaty od oficera łącznikowego Nawy zaświadczające o zdobyciu Mount Everestu. Zostaje też w tych dniach pobity rekord najmłodszego wspinacza który zdobył Dach Świata, zostaje nim 13- letni Jordan Romero z Kalifornii. Od strony Nepalskiej pobija też swój rekord 49 – letni Apa Szerpa który wchodzi na szczyt 20 raz !.

W kolejnych dniach z niepokojem spoglądamy na szczyt, pogoda wcale nie jest dobra, jak zwykle wieje ostry wiatr, niebo przysłaniają chmury a gdzieś tam w górze są nasi przyjaciele.

Od rana składanie obozu, pogoda całkowicie się popsuła, pada obfity śnieg, widoczność ograniczona jest do 20-30 metrów, prognozy pogody całkowicie się nie sprawdziły.

W południe pakujemy się do jeepa i jedziemy w kierunku nepalskiej granicy. Spoglądam się za siebie na Base Camp, mimo wszystkich tych trudów, tych niedogodności  będzie czegoś brakowało w codziennym życiu. Wieczorem dojeżdżamy do Zhangmu gdzie zostajemy na nocleg. Następnego dnia po uciążliwej 8 godzinnej podróży, dość sprawnej przeprawie przez granicę w końcu zjeżdżamy do Kathmandu.

 

Wyczekanie odpowiedniej pogody w ekstremalnych warunkach, szybkość poczynań i decyzja o ataku we właściwym momencie to kluczowa sprawa podczas całej ekspedycji. Zdobycie Everestu od strony Tybetu jest trudnym zadaniem, już sam lodowiec Rongbuk ze swoją 22 km trasą zabiera podczas wielokrotnego przemierzania na wysokości ok. 6 tysięcy metrów wiele siły. Statystyki mówią o 20 % sukcesów z tej strony co w porównaniu z nepalską stroną i 50% wynikiem jest bardzo wyraziste. W parę dni po nas zostaje pobity rekord najmłodszego wspinacza który zdobył Dach Świata, zostaje nim 13- letni Jordan Romero z Kalifornii.
Od strony Nepalskiej pobija też swój rekord 49 – letni Apa Szerpa który wchodzi na szczyt 20 raz !. Po południowej stronie działa „The Extreme Everest Expedition 2010”, 31 osobowa grupa Szerpów którzy mają za zadanie oczyścić ze śmieci Everest powyżej 8 tysięcy metrów. W planach mają za zadanie znieść ok. 2 ton śmieci. 2011 rok ma być w Nepalu rokiem turystyki, Nepalczycy dla wszystkich zdobywców Sagarmathy jak nazywają Dach Świata przewidują bezpłatne wizy pobytowe w tym czasie. Każdy chce zaznaczyć swoją obecność na Górze Gór.

Większość osób skupia się w relacjach z ataków szczytowych na stepach I, II, III jeżeli chodzi o trudności techniczne, lecz wg nas cała droga granią ku szczytowi to nieustanna walka wspinacza z nagą skałą i należy sceptycznie podchodzić do opisów które bagatelizują wiele aspektów. Komercja którą wszyscy tak piętnują jest tylko solidną organizacją i zapewnieniem bezpieczeństwa śmiałkom którzy zaryzykują wiele ażeby zdobyć górę gór. Trzeba sobie zadać tylko najpierw pytanie: czy warto ryzykować to co najcenniejsze dla tego trofeum? Potem może być za późno...

 

Zbyszek Bąk - Kathmandu 2010

Powiązane artykuły