Miejsce absolutnego oddalenia – Pik Kosmos 2014

To tu wirują na niebie odległe światy, tak wyraźne, że prawie na wyciągnięcie ręki. To tu smukłe i zarazem dzikie delty rzek kreślą skomplikowane krzywe, meandry zwierzęcych ścieżek, które choć ledwo dostrzegalne, są jedynym drogowskazem dla osób przemierzających tą głęboką przestrzeń. To wreszcie tu wysokie szczyty, na czele z Pikiem Dankova (5980 m) i Pikiem Kosmos (5940 m), rozpruwają ciężkie, ołowiane chmury, które swój balast potrafią za jednym zamachem zrzucić na rozległe doliny i lodowce, niwecząc tym samym największe wspinaczkowe plany.

Zachodnie Kokszał Tau (rus. Zapadnyj Kokšaal Tau; ang. Western Kokshaal Too ) to grupa górska o ukształtowaniu pasmowym, która w całości rozciąga się wzdłuż granicy z Chinami, i stanowi naturalną barierę rozdzielającą republikę Kirgiską od komunistycznych Chin. Miejsce dzikie, wyludnione, trudno przejezdne i nieprawdopodobnie rozległe, bo tylko zachodnia część ma długość ok. 100 km, i stanowi raptem niewielki fragment większego pasma Kokszał Tau (ok. 400 km długości), którego kulminacją jest Pik Pobiedy (7439 m). Linia wiecznego śniegu zaczyna się tu na wysokości ok. 3800 - 4000 m., a potężne ściany, jak na tak względnie niewysokie góry, potrafią osiągać (od podnóża lodowca) spektakularne wysokości 2 tysięcy metrów, czyniąc ze wspinaczki skomplikowane zadanie logistycznie.

Z kolei, doliny i równiny Zachodniego Kokszał Tau to suche, bezkresne pustkowia pozbawione wysokiej roślinności, które u podnóża gór ponacinane są gęstą siatką lodowcowych rzek. Poziom ich wód w zależności od pory dnia potrafi diametralnie ulec zmianie. To, co z rana wydaje się łatwe do sforsowania, już w godzinach popołudniowych, gdy słońce mocno operuje, nabiera na sile i nie daje się łatwo pokonać. Otoczaki, niektóre wielkości małego domku, rozrzucone w poprzek na przestrzeni kilkuset metrów, dają oczywiste wyobrażenie, jak zmieniają się tu rzeki, jak potężną siłą dysponują, i jak zmienia się to miejsce, gdy roztopy uwalniają masy wody.

A woda, chociaż latem mało jej na tej wysuszonej ziemi, płynie tu nieprzerwanie, i rozlewa się na olbrzymiej przestrzeni, zamykając dostęp do oddalonych dolin i wysokich szczytów. Dróg tutaj nie ma, mimo że działające od wielu lat agencje turystyczne i ich terenowe samochody ustawicznie próbują drenować tą przestrzeń. Zima bywa tu okrutna i zabiera wszystko, nawet potężne Urale, które potrafią zniknąć pod wieloma metrami świeżego śniegu. Taką właśnie opowieścią uraczył nas Roman, kierowca naszego łazika, który niespełna rok temu był świadkiem rozmowy z szoferem owego Urala. Odmrożony nieszczęśnik ledwo uszedł z życiem, zostawiając radziecką  4,5 tonową ciężarówkę pod masami śniegu. Latem samochód został odzyskany, ale łatwo wyobrazić sobie, jak wiele śniegu potrafi tu zalegać, i jak łatwo można dać się złapać w niebezpieczną pułapkę. Nawet, gdy za sprzymierzeńca ma się pojazd, który w latach sześćdziesiątych podbił całą Azję, i wjeżdżał niemal na wierzchołki gór.

Rozpoczynając długi marsz z bazy Kotur sądziliśmy, że jedynym celem wyprawy jest wejście na szczyt, a transport to tylko formalność, ale gdy te sześć dni planowanych przenosin dobytku rozciągały się,  zaczęliśmy z niepokojem dostrzegać pewien dysonans. Dysonans, który niczym supernowa nabierał siły i wreszcie eksplodował pod ścianą Piku Kosmos, pokazując prawdziwą naturę tego regionu.

ETYMOLOGIA NAZWY KOKSZAŁ TAU

W języku kirgiskim słowo „too”, a w języku kazachskim „tau” oznacza „góra”, natomiast „kakshaal, kakszaal” w języku kirgiskim posiada kilka innych znaczeń. Znaczenia te wywodzą się od czasownika „kaksza, kaszap jatat”, który m.in. można tłumaczyć jako „ból kości” (od zimna). Wydaje się zatem, że  słowo „Kakszaal” w odniesieniu do górskiego środowiska może oznaczać „dziki, surowy”. Łącząc ze sobą oba znaczenia można wysnuć wniosek, że nazwa Kokszał Tau oznacza „zimne góry”.

35 KILOMETRÓW DROGI – 11 DNI UDRĘKI

„Fizycy odkryli, że postrzegalna na pierwszy rzut oka trwałość materii jest iluzją stworzoną przez nasze zmysły. Podobnie jest z naszym ciałem. Postrzegając go jako litą formę nie jesteśmy świadomi, że 99,99% jego powierzchni to pusta przestrzeń. Tak właśnie rozległy jest obszar pomiędzy atomami w porównaniu do ich rozmiaru”. I taka właśnie przestrzeń dzieliła nas fizycznie i duchowo od Piku Kosmos, który pierwszego dnia był jedynym celem naszej wyprawy. Podobno droga jest celem. Pewnie inaczej pisalibyśmy o tym, gdybyśmy weszli na wierzchołek (a może nie), ale przemierzając kirgiski kosmos, przekonaliśmy się, że to, co wydaje się bliskie, wcale takie w rzeczywistości być nie musi, a samo osiągnięcie celu to zaskakująco krótka chwila. I gdybyśmy tylko koncentrowali się na tej jednej krótkiej chwili, to co byłoby z tą przestrzenią, która oddziela jeden cel od drugiego? Byłaby pusta? Pozbawiona sensu?

Dzień pierwszy – Baza Kotur

Baza Kotur to granica poznanego wszechświata. Jeżeli w Zachodnim Kokszał Tau są jakieś drogi, a na niektórych odcinkach tych bezdroży szczątkowo występują utrwalone ślady kół, to właśnie w tym miejscu zamyka się ten rozdział. Potężny płaskowyż, który stromo wznosi się tuż za rozlewiskiem rzeki spływającej z lodowca Kotur, sprawia, że żaden, nawet najmocniejszy wielokołowy pojazd nie jest wstanie przekroczyć tej bariery. Płaskowyż w najwyższym punkcie osiąga wysokość 4381 m n.p.m., i ze wszystkich stron podcięty jest głębokimi wąwozami. Za czasów Związku Radzieckiego, gdy ten rejon był jeszcze strefą militarną, po północnej stronie płaskowyżu, i wzdłuż sąsiedniego pasma górskiego Borkoldoj, istniała droga. Z trudem wydarta naturze, pełniła funkcję tranzytową dla pograniczników patrolujących granicę z Chinami. Po rozluźnieniu napiętych stosunków pomiędzy ZSRR a Chinami, a także później po upadku samego Związku Radzieckiego, droga w ciągu kilkunastu lat wróciła do natury. Teraz, żeby dostać się na lodowiec Grigorieva (u podnoża Piku Dankova), a dalej pod Pik Kosmos, należy cały ten dystans przejść pieszo – 36 kilometrów, pięć rzek lodowcowych, głębokie wąwozy, strome i piarżyste stoki, oraz deniwelacje sięgające 600 m. A wszystko to z ładunkiem 90 kg na jedną osobę.

Dzień drugi, trzeci i czwarty – płaskowyż

Jaki jest najlepszy sport?  Ernest Hemingway mówił, że: "są tylko trzy prawdziwe dyscypliny sportowe. Wyścigi samochodowe, walki byków i alpinizm, reszta to tylko gry". Mylił się. Jest jeszcze czwarty prawdziwy sport – transport. Nic tak nie hartuje, jak niekończące się przerzucanie wyposażenia przez rozłożysty płaskowyż, do oddalonej o 14 kilometrów doliny, która u zbiegu dwóch lodowcowych rzek, znajduje się jakieś 600 metrów niżej, i trzeba tą drogę pokonać wielokrotnie. Przekonali się o tym Michał Kasprowicz, Wojtek Ryczer i Rafał Zając, którzy w 2009 roku eksplorowali lodowiec Fersmana i jedną ze swoich dróg na Piku Granica nazwali właśnie Nordic Walking.

31 lipca rozpoczynamy pierwszą kosmiczną sztafetę. Przekraczamy rzekę lodowcową, u brzegu której rozłożyliśmy obóz, a następnie po dwóch godzinach osiągamy płaskowyż (ok. 4100 m). Naszym oczom ukazuje się rozległa panorama Zachodniego Kokszał Tau, z wyraźnie wybijającym się królem tego regionu, Pikiem Dankova. Kierując się na najwyższy szczyt w regionie przecinamy płaskowyż i schodzimy do głębokiej polodowcowej doliny, przez którą płynie początkowo spokojna rzeka Autal. Kilka kilometrów dalej rzeka nabiera na sile, staje się wartka, a kanion, którym płynie, coraz bardziej przepaścisty i trudny do sforsowania. Wreszcie, wyraźnie zmęczeni docieramy do wąskiej doliny Saryczat (nazwa pochodzi od rzeki wypływającej z lodowca Fersmana), która jest miejscem zbiegu dwóch rzek i zarazem drogowskazem na kolejne dni transportu. Na zielonej łące, przy akompaniamencie przerażonych świstaków, rozkładamy namiot, zostawiamy depozyt i ruszamy w drogę powrotną.

Jest godzina 16. Męcząca wspinaczka na próg płaskowyżu ciągnie się w nieskończoność, i gdy już osiągamy krawędź płaskowyżu rozpoczyna się dramat. Kasia wykazuje pierwsze oznaki wyczerpania fizycznego, i jej stan zaczyna gwałtownie pogarszać się. Po godzinie sytuacja zaczyna być bardzo niebezpieczna, a akcja ratunkowa nabiera dramaturgii. Wojtek i Radek przejmują nasze plecaki i ruszają szybkim tempem do obozu po gorącą herbatę, Jakub prowadzi nas wzdłuż poziomicy i ze wskazaniami GPS-a, omijając jednocześnie strome podejścia, a ja biorę Kasię pod ramię i zaczynam mozolnie prowadzić ją przez płaskowyż. Zapada zmrok. Po kilku godzinach widzimy w oddali światełka, które wprowadzają nas w błąd, i lekko zbaczamy z kursu. Szybko jednak okazuje się, że to chłopaki, którzy, gdy tylko zrobiło się ciemno, zgubili drogę.

Baza Kotur, tak naprawdę, to bardzo umowne miejsce. Od wschodu ograniczona jest rzeką i płaskowyżem, od południa szeroką doliną wcinającą się w głąb pasma górskiego, a od zachodu i północy nie ma żadnych ograniczeń. Suche trawy, jednakowo wyglądające głazy i kilkanaście kilometrów przestrzeni. Idąc po ciemku, i celując w malutkie namioty „gdzieś tam”, i nie mając dookoła siebie charakterystycznych punktów odniesienia, dość łatwo minąć się z celem. Szczęśliwie, mając za przewodnika wskazania GPSa, a zagubiona dwójka nasze światła czołówek, koło północy wszyscy spotykamy się przy rzece. Na jej drugim brzegu mają znajdować się namioty, i chociaż ich nie widzimy, resztkami sił przekraczamy zimny nurt. Po 30 minutach „logujemy się” w modułach mieszkalnych. A chwilę później gorąca herbata leje się strumieniami, niebo na nowo radośnie świeci miliardem gwiazd, a wokół namiotów unosi się wyraźny zapach aromatycznej zupy… z proszku. Jesteśmy na orbicie, wciąż żywi, a za nami pierwsze dokowanie w drodze na wierzchołek Piku Kosmos.

Kolejne dni mijają pod znakiem niekończących się transportów. Niczym juczne kirgiskie konie, pogodzone ze swym losem i świadome, że kolorowo jest tylko na zdjęciach, a wyprawy wysokogórskie to przede wszystkim niekończące się transporty, wielokrotnie zarzucamy na grzbiety ciężkie wory i chodzimy tam i z powrotem. Wreszcie 2 sierpnia, późnym popołudniem, docieramy i zostajemy w dolinie Saryczat, która zamyka pierwszy etap, a więc podróż płaskowyżem (74 km drogi za nami) i otwiera nowy, którego celem jest pokonanie trzech rzek i dotarcie do czoła lodowca Grigorieva.

Wyspa, bo tak nazwaliśmy to miejsce, znajduje się u wlotu doliny Grigorieva, i otoczona jest szczytami tworzącymi potężną bramę wejściową. Owa brama do złudzenia może przypominać wejście do Mordoru. Dominującym szczytem bramy jest Chernogolovka, która niemalże pionowymi ścianami pnie się stromo w górę, i przyprawia o ból karku. Na jej ścianach widać dawne ślady obecności lodowca, które zeszlifowane aż do przesady, teraz świecą niczym łazienkowa glazura. I gdy tak się spojrzy w górę, z trudem można uwierzyć, że kiedyś było tu tysiąc metrów lodu!

Eksploracji ciąg dalszy

Z eksploracją wysokogórską jest jak ze związkiem kobiety i mężczyzny. Stres pierwszej randki, motylki w brzuchu, odkrywanie pierwszych wad, wreszcie narastający konflikt i rozmowy prowadzące do kompromisu lub rozstania. Dolina Saryczat była świadkiem wszystkich tych emocji. Gdy spojrzało się w głąb lodowca Fersmana i widziało stromo opadające lodospady, uczucie ekscytacji było silne, wręcz gotowało się w nas, ale gdy tylko musieliśmy zmierzyć się z rzeką, która w głębokim kanionie, swym silnym nurtem jawnie manifestowała, że „nie da się, bo po prostu nie da się”, a wodospad po drugiej stronie huczał – nie ma przejścia – bijąc o wygładzone kamienie, to uczucie gwałtownie stygło. Niby miało nas to hartować, ale gdy kończy się zaplanowany czas transportów, a nadal tkwi się w połowie drogi, te „motylki w brzuchu” gwałtownie obumierają.

3 sierpnia okazuje się dniem sądu ostatecznego. Przynajmniej tak wtedy myśleliśmy. Rekonesans mający rozpoznać teren po obu stronach rzeki Saryczat przynosi przykre wiadomości. Wygodne łąki po lewej stronie doliny faktycznie okazują się wygodne, ale już rzeka Saryczat puścić nie chce. Sytuacja podobnie wygląda na prawym brzegu, gdzie drogę zastępuje nam wodospad, którego wody opadają z ogłuszającym hałasem poprzez liczne kaskady. I gdy wydaje się, że nie uda nam się dotrzeć do celu, wieczorem postanawiamy raz jeszcze wybadać wodospad. 4 sierpnia zatrzymujemy się u jego brzegów i po szczegółowym badaniu udaje nam się znaleźć słabe miejsce. Zakładamy poręczówkę i przechodzimy na drugą stronę. Droga ponownie staje przed nami otworem, a trzecio-sierpniowy dzień sądu zostaje odwołany. 

Kolejne dni, a więc okres od 5 – 7 sierpnia mija nam we właściwy dla siebie sposób. Homonto, transport, depozyt. Homonto, transport, depozyt. Niekończąca się opowieść, która brutalnie mieli naszą nadwątloną miłość do gór. Wreszcie 7 sierpnia wyruszamy z ostatnim transportem, który na rozlewisku rzeki Grigorieva zamienia się w spektakularną ucieczkę i pogoń. Uciekamy my, a goni nas fatalna pogoda, która siecze po plecach deszczem i drobinkami lodu. Potężne kołtuny pyłu poderwane z rozlewiska rzeki, potęgują wrażenie grozy, tym bardziej uzasadnione, ponieważ kształt goniącej nas chmury zaczyna przypominać typową trąbę powietrzną. Szczęśliwie, mimo wciąż solidnego opadu, wiatr cichnie, a my docieramy do wyspy, gdzie zakładamy awaryjny obóz. Chowamy się w namiotach, a nad nami Pik Dankova, niczym ponury strażnik Mordoru, rwie chmury na strzępy i zapowiada – będzie bolało. 

Izolacja Zachodniego Kokszał Tau

Już po wyprawie ktoś mnie zapytał, „czy nie mogliśmy wynająć tragarzy, koni lub jakieś inne juczne zwierzęta, które pomogłyby nam dostać się do bazy głównej?” Nie mogliśmy, chociaż bardzo tego pragnęliśmy. W latach 50, w wyniku licznych napięć geopolitycznych pomiędzy Związkiem Radzieckim, a Chinami (spór o przebieg granicy, który, de facto, Chiny częściowo wywalczyły w 2011 r.), w regionie tym stacjonowały wojska radzieckie, a nieliczni mieszkańcy zajmujący doliny u tzw. wlotu do Zachodniego Kokszał Tau (ok 30 - 50 km na zachód od regionu, w którym działaliśmy), zostali przymusowo przesiedleni w głąb Kirgizji. Przez kolejnych kilkadziesiąt lat region ten był całkowicie zamknięty, zarówno dla Kirgizów, jak i dla  podróżników z zachodu, co nie wpływało pozytywnie na potrzeby osiedleńcze i rozwój lokalnej społeczności, ukierunkowanej np. na turystykę. Z tego względu większość znaczących szczytów (Pik Dankova, Kyzyl Asker i in.) zostało zdobytych przez rosyjskie i kazachskie wyprawy narodowe (alpiniady), które jako jedyne miały prawo do eksploracji regionu. Obecnie obszar jest otwarty i wciąż eksplorowany (każdego roku region odwiedza kilka wypraw), jednakże nadal kontrolowany przez wojsko. Każdy wjazd i wyjazd jest ściśle rejestrowany i wymaga stosownych pozwoleń.

Inną rzeczą, która ma decydujący wpływ na brak lokalnej ludności, jest surowość tego regionu. Zimą temperatury spadają tu do -40 stopni Celsjusza, a śniegu jest tak dużo, że doliny latem łatwe do rozróżnienia, zimą znikają pod równą pokrywą śnieżną, która maskuje deniwelację. W takich warunkach po prostu nie da się żyć. Zatem, nie sposób wynająć zwierzęta, bo ich tu nie ma, a ciągnąć je z oddalonych o 50 km jurt to dość kosztowna sprawa. Jedyni, najbliżsi mieszkańcy tego regionu są dzicy, gwiżdżą i chowają się w norach, lub mają poroża i na widok ludzi w popłochu uciekają na skaliste turnie.

Chodźmy na lody

„Idzie facet przez pustynię, nie ma nic do picia, a Piciu go i tak dorwał”. I śmialiśmy się wtedy z tego kawału, ale był to raczej histeryczny śmiech, który krył w sobie niepokój. Szczery niepokój wywołany brakiem czystej wody pitnej. Wyspa, jaka sama nazwa wskazuje, jest wyspą, ale na bezkresnym oceanie kamieni. Na samym środku rozlewiska, cudem zachowana i nieprzemielona przez wiosenne spływy, stawia opór siłom natury. Wokół wyspy rozrzucone są miliony ton drobnych kamieni, które wiosną szlifuje rozłożysta rzeka, a wczesnym latem już delikatne cieki wodne, które przefiltrowane przez skalno-piaszczyste podłoże, są krystalicznie czyste. Niestety, późnym latem te cieki wysychają, a jedynym źródłem wody pitnej staje się główny nurt, czyli brudna rzeka, która płynie swoim wąskim korytem, i zawsze jest ohydnie zapiaszczona.

8 sierpnia był dniem, w którym wyraźnie brakowało nam wody. Wcześniejsze próby jej filtrowania przez czyste skarpetki, okazały się bezskuteczne. Mimo że wielokrotnie odrzucaliśmy kilogramy piasku, zawsze coś chrzęściło w zębach. Gnany naturalną potrzebą zamoczenia ust w czystej wodzie, z samego rana udaję się w głąb doliny Grigorieva, i odkrywam – drogę na lodowiec, przepiękne oczka lodowcowe o błękitnym kolorze, i nieśmiałe cieki wodne, które oddalone od wyspy o kilkaset metrów i sprytnie ukryte pomiędzy kamieniami, stają się naszym jedynym czystym wodopojem.

Koło południa jesteśmy gotowi na lodowiec. Plecaki upakowane trzydziestoma kilogramami sprzętu i jedzenia, z tępym wyrazem twarzy zarzucamy na plecy i ruszamy w górę. Wreszcie wchodzimy na lodowiec, ale droga nie jest łatwa. Przez dziesiątki lat wytapiane globalnym ociepleniem, czoło lodowca przybrało kształt litery U. Środkiem i pomiędzy wielkimi serakami płynie rzeka, a jedyna możliwa i niekoniecznie bezpieczna droga wiedzie skrajem lodowca. Przez kolejnych kilka godzin kluczymy między wantami, szczelinami, lodowo-kamiennymi kopcami, aż wreszcie naszym oczom ukazuje się Pik Kosmos. Zatrzymujemy się. Kurwa! To jedyne słowo, na jakie nas było stać, i jedyne, które potrafiło tak obrazowo opisać niezwykłą urodę i potęgę góry. Kosmos jest potężny, to wiedzieliśmy, ale gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy rozłożystą ścianę, która dominowała nad doliną, nie było sposobu na wyrażenie się bardziej lapidarnie i celnie. 

Po godzinnym zachwycie zakładamy depozyt i wracamy na wyspę. Kolejnego dnia, z całym majdanem pokonujemy raz jeszcze tą samą drogę, i idziemy dalej na lodowiec. W odległości 2 km od ściany i 7 km od wyspy, na względnie wygodnym lodowcu (3940 m n.p.m.), wybijamy czekanami platformy i rozbijamy namioty. ABC staje się faktem dokonanym, a wieczorną kolację umila świecący księżyc i prężąca się w skrzącym mrozie północna ściana Piku Kosmos. Do przeniesienia pozostaje nam depozyt, który 10 sierpnia, w pełnym słońcu, przynosimy do obozu. Misja zakończona, 20 kilometrów zrobione, a przed nami tylko 2 tysiące metrów w pionie, i dwa dni zasłużonego odpoczynku, po 11 dniach roboczych.

Status Piku Kosmos

Szczyt po raz pierwszy „zdobyty” został 16 lat temu (12 sierpnia 1998 roku), przez Igora Korsunova (Korsun) i Walerego Bojkę [zob. Kiełkowska Małgorzata, Kiełkowski Jan (red.): Wielka Encyklopedia Gór i Alpinizmu. Tom II, Góry Azji], i jest to jedyna udokumentowana wyprawa działająca na tej górze. Niemniej, wokół tego wejścia narosło sporo niejasności. Ze szczątkowych informacji, do których udało nam się dotrzeć na stronie rosyjskiego klubu alpinistycznego „Chernogolovka” (http://www.alpclub.ru/?p=151), a także na stronie http://www.alpclub.ru/?cat=7, gdzie autorem wpisu jest sam Wiktor Efimov (ówczesny kierownik wyprawy w 1998 r.) wynika, że Pik Kosmos atakowany był północną ścianą przez kilka zespołów, ale żaden z zespołów nie osiągnął wierzchołka. Dwójka najszybszych wspinaczy, która pokonała północną ścianę i była około 100-150 metrów przed wierzchołkiem, na wieść o wypadku drugiego zespołu, wycofała się z ataku i włączyła do akcji ratunkowej. Według danych na stronie uczestników wyprawy, wypadkowi w lawinie uległ Igor Korsun (rzekomy zdobywca Piku Kosmos), który w wyniku ciężkich obrażeń zmarł dwie godziny później. Brak jakichkolwiek danych, czy wypadek zdarzył się w trakcie wspinaczki, czy też w trakcie zejścia, ale z lakonicznego opisu na stronie uczestników wyprawy wynika, że do wierzchołka wciąż pozostawało 100-150 m, a wspinacze, którzy ruszyli na pomoc kolegom, nie dokończyli wspinaczki. Dwa dni później, gdy Igor Korsun został pochowany, wyprawa została odwołana, a uczestnicy wrócili do Moskwy. Mimo, że formalnie – w oparciu o powyższe dane –  wierzchołek Piku Kosmos nie został osiągnięty, rosyjska komisja badająca przyczynę i przebieg wypadku uznała wejście za całkowity sukces, uzasadniając to tym, że wspinacze byli już poza wszelkimi trudnościami, wejście na szczyt łatwą granią nie stanowiło żadnego problemu, a prowadzona akcja ratunkowa, od której zależało życie człowieka, miała ponad wszystko priorytet.

Nasze wątpliwości odnośnie wejścia na szczyt potwierdził również Jerzy Wala, który po zaznajomieniu się ze źródłami, powiedział: „prawdopodobnie Rosjanie rozwiązali ścianę, ale nie osiągnęli wierzchołka”. W trakcie poszukiwania informacji o tym przejściu, natrafiliśmy również na PDF-a magazynu „Climb Magazine” (nr poświęcony tematyce Greater Himalaya), gdzie na stronie nr 5, w opisie dotyczącym rejonu (Kyrghyzstan 2005) pojawia się wzmianka o niepewnym statusie Piku Kosmos.

Jeszcze przed wyprawą udało nam się skontaktować z Wiktorem Efimovem (kierownikiem tamtej wyprawy), ale i on nie rozwiał naszych wątpliwości. Na pytania dotyczące wejścia, odpowiedział, że: „tak, wspinaliśmy się (...) i bardzo będą wam potrzebne cienkie haki”. Po tym lakonicznym e-mailu nie uzyskaliśmy odpowiedzi na kolejne nurtujące nas pytania.

Księżycowy kuluar - 14 sierpień

- Patrzysz?

- Patrzę – odpowiedział Kuba. Stałem na stanowisku w ścianie i z niepokojem rozwiązywałem wyblinkę. Szykowałem się do kolejnego wyciągu, ale jakoś nie mogłem powstrzymać się przed zerkaniem w górę.

- Ale patrzysz? – Zapytałem raz jeszcze, żeby upewnić się. Nie patrzenie było w tym przypadku bardzo niebezpieczne.

- Yhm… tak, patrzę – odpowiedział spokojnie. Obok nas, na osobnym stanowisku znajdowali się Radek i Wojtek, którzy podobnie jak my, szykowali się do dalszego wspinania. Oni nie patrzyli. Gdy zaczynaliśmy wspinaczkę, nie spodziewaliśmy się takich problemów. Sam lód, miejscami przysypany był dość miękką i głęboką pokrywą śnieżną. Dokopanie się do niego i wkręcenie śruby stanowiło nie lada wyzwanie. Niby nie było jakoś kosmiczne stromo, może do 70 stopni, ale bez asekuracji, w takim miejscu, i bez patrzenia, mogło to skończyć się źle.

Zerkam na Kubę. Nie patrzy! – Ale patrz! – Ponaglam go.

- Ok, już patrzę – odpowiedział.

- No to patrz. – Kiwnąłem głową. Sytuacja była kuriozalna. Byliśmy nad dwoma szczelinami brzeżnymi, niemalże w samym środku ściany, każdy miał jakieś zadania do wykonania, a tymczasem zawsze ktoś musiał patrzeć. Ktoś patrzył, żeby inni nie musieli. Warty pełniliśmy na zmiany. Gdy któryś z nas wykonywał jakieś skomplikowane operacje, drugi miał obowiązek patrzeć. Czasami patrzyliśmy wszyscy, ale nie zawsze uważnie, i gdy wydawało się, że ktoś patrzy, nikt nie patrzył. Łapaliśmy się na tym wielokrotnie. A zagrożenie czyhało. Z przeciągłym świstem, albo z basowym buczeniem, z furkotem, który przenikał do szpiku kości, przelatywały pociski. Niektóre były wielkości pięści, inne dużo większe, buczały złowrogo przelatując obok. Czasami zdarzały się płaskie jak talerz, które rozcinały księżycowy kuluar, niczym piła tarczowa tnąca potężną sekwoję, a jeszcze inne, po zderzeniu ze skałą, rozpadały się na drobne i zasypywały nas gradem pocisków. A za wszystko odpowiedzialne było słońce, które wysoko na grani urządzało sobie harce. Kamienie ściśnięte nocnym mrozem, pod wpływem ciepła wyrywały się z objęć i spadały w dół, wzbudzając w nas popłoch. Gdy patrzyliśmy, zawczasu byliśmy gotowi. Lecz, gdy nie patrzyliśmy, mieliśmy zazwyczaj fart.

 

Wspinaliśmy się księżycowym kuluarem. Nie licząc latających kamieni, był on jedyną formacją, która sprawiała wrażenie względnie bezpiecznej. Pozostała część ściany, a w szczególności olbrzymia galeria (pierwotny plan ataku), była broniona przez wiszące seraki, które średnio, co 30 minut organizowały masową zbiórkę pod ścianą. Lawiny seraków były tak powszechne, że w pewnym momencie przestaliśmy na nie zwracać uwagę. Oczywiście, mogliśmy spróbować zrobić diretissimę, ale patrząc na 2 kilometrową ścianę, na lawiny, i niewątpliwe bardzo trudny teren wspinaczkowy, uznaliśmy, że przekracza to akceptowalne ryzyko. Kuluar wydawał się jedyną słuszną formacją, bo po jego pokonaniu wychodziło się na względnie łatwą grań, która długim trawersem prowadziła na kosmiczny szczyt, zaliczając po drodze inny, mniejszy wierzchołek.

Pik Kosmos zwany również jako Pik Schmidta, to drugi najwyższy po Piku Dankova (5980m) szczyt w Zachodnim Kokszał Tau. Znajduje się on w grani głównej pasma i od strony kirgiskiej jest chyba jednym z najtrudniej dostępnych szczytów, do których nie prowadzi łatwa, szybka i oczywista droga. Z podstawy lodowca (ABC na wys. 3940 m) do najwyższego punktu (wierzchołek 5940 m) osiąga wysokość dwóch kilometrów, a sama grań, od najniższej krawędzi galerii (orograficznie po prawej) do przełęczy Palgova (orograficznie po lewej lodowca Grigorieva) osiąga długość ok. 6,7 kilometrów. Jest to zatem niezwykle rozłożysta i eksponowana góra, na wierzchołek której nie prowadzi łatwa droga. Naszym założeniem było osiągnięcie grani nad kuluarem, założenie C1, przeprowadzenie akcji szturmowej, powrót do obozu i zjazd na lodowiec. Łącznie 4 dni akcji.

Panorama Piku Kosmos po opadach śniegu z zaznaczonymi strefami

- Ty jesteś porąbany – powiedział do mnie Kuba. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Jego mina była bardzo przekonywująca.

– Czterdzieści metrów bez asekuracji?

– Co miałem zrobić? – Wzruszyłem ramionami. Gdy byliśmy bombardowani kamieniami, a kamienie leciały z naszej prawej strony, rozsądnie było uciec na lewo. I tak też uczyniliśmy. Niestety, lewa strona, mimo że przez większość dnia była względnie bezpieczna, znajdowała się w cieniu. Śnieg, który nie ulegał metamorfizacji był miękki i głęboki, a znajdujący się pod nim lód, dziurawy jak sito. Widząc zbliżający się zmierzch, wysoko nad głową skały, a wokół nich wyraźne ślady lodu, zdecydowałem się przemknąć ten odcinek bez zbędnych ceregieli, i udawania, że założyłem dobry punkt. Po osiągnięciu skał założyłem stanowisko, ściągnąłem do siebie Kubę, usłyszałem naganę i spojrzałem w górę. Do szczytowych nawisów wciąż pozostawało kilka wyciągów, ale już wiedziałem, że nie osiągniemy grani przed nocą.

Przez kolejnych kilka godzin, mocno zmęczeni całodniowym wspinaniem, siłą woli wciąż ciągniemy w górę, klucząc między skałami, i szukając dobrego lodu do asekuracji. Jakiś czas później, gdy ciemność ostatecznie pożera ścianę, a nas odcina od kontaktu wzrokowego z nawisami, gwałtownie zmienia się pogoda. Zrywa się silny wiatr i zaczyna sypać śnieg. Opad szybko nasila się, a nas zaczynają atakować pyłówki. Ciężko nam uwierzyć, że załamanie pogody, które miało nastąpić jutro, nadeszło dzień wcześniej. Patrzymy na siebie z niedowierzaniem, i czujemy że to koniec. Radek i Wojtek próbują jeszcze coś urobić, ale zaczyna to nosić znamiona desperacji. Przekrzykując silny wiatr, staram się dowiedzieć, czy widać już nawisy. Odpowiedź jest przecząca. W końcu decydujemy się na odwrót. Opad śniegu jest intensywny, a wiatr miejscami porywisty. Zaczynamy szukać miejsca do zjazdu, i po 30 minutach odnajdujemy kawałek litego lodu. Zaczynamy kręcić „abałakowa”, i gdy mamy już wydrążone otwory, zaczyna się połówkowy koszmar. Z charakterystycznym dla siebie sykiem, raz za razem, małe lawinki zasypują nam stanowisko. Kuba uwija się jak w ukropie, próbuje oczyścić zasypane otwory, ale gdy tylko udaje mu się to zrobić, uderza w nas kolejna pyłówka. Trzęsiemy się z zimna. Półgodzinna walka z wciąż zasypywanym „abałakowem”, i niemożnością przewleczenia liny, wyczerpuje naszą cierpliwość. Kuba próbuje nas przepraszać za to, że nie jest wstanie nakręcić stanowiska, ale każdy z nas dobrze widzi, co się dzieje. W takich warunkach śnieg zachowuje się jak woda – wciska się wszędzie. Bezradnie rozkładamy ręce i w końcu decydujemy się zjechać ze śruby. Z ciężkim sercem zakładamy stanowisko i ruszamy w dół. Przed nami kilkanaście godzin zjazdów (30 godzin akcji w całości).  

Front

Łomot przewala się przez całą dolinę. Basowe wibracje, jakie temu towarzyszą, przenikają do wnętrza namiotu. W ciągu minuty, przez głowę przelatuje mi setka myśli, ale tylko jedna z nich jest wyraźna i niezmiennie natarczywa. „W górach jest wszystko, co kocham.” Autora tego tekstu, najchętniej, zatłukłbym łopatką czekana! Czwarty dzień w namiocie – bez akcji, bez ruchu. I tylko ten śnieg, który wybija znienawidzony rytm o płachtę namiotu, a gdy już zbierze się go wystarczająco dużo, z szelestem zsuwa się w dół. Wtedy trzeba wyjść i odwalić go ze ścianek schronienia, i na nowo można nasłuchiwać. Wtóruje mu podobny dźwięk, ale tysiąckroć potężniejszy i dłuższy, bo ze ściany Kosmosu, a potem zduszone głosy z sąsiedniego namiotu – Ja pierdole, słyszałeś?  I tak w kółko, dzień za dniem.

Jesteśmy wysuniętą rubieżą, czołowym elementem ugrupowania bojowego, które w obszarze walk, zajęło okop, i wciąż go okupuje. Ta wojna przybrała najmniej oczekiwany przebieg – pozycyjny. Czwarty dzień wciąż na tych samych pozycjach, a nad nami niż, który przez klin wyżowy znad Sajan, przykleił się do Zachodniego Kokszał Tau i krąży wokół. Jest niczym natarczywa mucha, która orbituje nad obiadem. Próbuję zaklinać pogodę, i gdy tylko przestaje sypać, wychodzę, obserwuję i błagam Najwyższego o litość. A potem znowu sypie, 30 godzin non stop, modlitwa, i znowu 54 godziny non stop.

Na telefon satelitarny dostajemy smsy z prognozą pogody: „Cześć, sytuacja synoptyczna. Klin wyżu. Na satelitach cały Kokszał Tau w chmurach. Najgorzej nad Kosmosem”. Kilka godzin później dostajemy kolejną wiadomość: „(…) najgorzej w sobotę. Cały dzień opad. Okno pogodowe w niedziele, potem znowu załamanie.” Okno pogodowe. To na nie właśnie czekamy, ale gdy zbliża się ten dzień, dostajemy kolejną wiadomość, „okno we wtorek”. A potem kolejna, „okno pogodowe przesunięte na środę”, a jeszcze potem, „pogodny dzień w czwartek.” I znowu się nie sprawdza.

Front natarcia upada. Ruskie siaty, będące magazynem jedzenia liofilizowanego Lyofood, znikają pod śniegiem - miejscami jest go w okolicach metra. Wyjście za potrzebą staje się górską przygodą, na którą trzeba założyć nie tylko wysokie buty, ale i stuptuty. Czasami wychodzimy w sandałach, ale potem długo rozcieramy zmarznięte stopy. Na palcach odliczamy czas: 11 dni transportów, 2 dni odpoczynku, 2 dni aklimatyzacji, 2 dni akcji w kuluarze, 6 dni opadów, 2 dni na uleżenie się śniegu, i 6 dni na powrót do bazy Kotur. O wiele za mało, tymczasem Komos wciąż nie ruszony. 

Pogoda w Zachodnim Kokszał Tau

Pogodę w Zachodnim Kokszał Tau kształtuje kilka czynników. Pierwszym z nich jest ukształtowanie terenu. Góry Kirgistanu zajmują prawie 93% terytorium kraju, z czego aż 65% powierzchni to góry Pamiru i Tien Szanu. Z tego względu, mimo, że Kirgistan znajduje się w strefie podzwrotnikowej, panują tu warunki klimatu umiarkowanego, ciepłego. Temperatury bywają tu skrajne, na nizinach lata gorące i suche, a w górach zimne i obfite w opady śniegu. Najwięcej opadów notuje się na południowych i zachodnich stokach Tien Szanu, a więc m.in. w Zachodnim Kokszał Tau. W dużej mierze związane jest to z gorącymi masami powietrza, przemieszczającymi się znad rozgrzanej pustyni Takla Makan w zachodnich Chinach, które  ścierają się z chłodnym powietrzem znad Tien Szanu. W wyniku ścierania się tych dwóch mas powietrza, często tworzą się ciepłe i chłodne fronty atmosferyczne, które odpowiadają za długotrwałe opady.

Z takim właśnie zjawiskiem, spotkaliśmy się podczas wyprawy Pik Kosmos 2014. Niestety, w wyniku stabilnego i rozległego klinu wyżowego znad Sajan, front zamiast szybko przejść, został zablokowany i zatrzymał się nad Kosmosem. Ponadto, w okresie od 14 do 19 sierpnia, czyli w okresie najmocniejszych opadów, mieliśmy do czynienia z zachmurzeniem orograficznym. Nasza koleżanka Ola, specjalistka z meteorologii tak napisała o tym typie zachmurzenia:  „Powstaje ono wtedy, kiedy powietrze napotyka na swojej drodze góry, które wymuszają jego wznoszenie się. Podczas takiego ruchu nastąpiła kondensacja pary wodnej,  mimo że masa powietrza była relatywnie sucha (kontynentalna). Okazało się to możliwe z uwagi na wysokie wypiętrzenie masywu.” Więcej szczegółów o nietypowych warunkach pogodywch w Zachodnim Kokszał Tau znajdziecie na naszym blogu (www.kosmos2014.kw.krakow.pl).

Walka z wiatrakami

- Srauuu to pies – wyję z gniewu. Jeszcze kilka godzin wcześniej byłem pełen optymizmu, a ten finalny, ostatni i pełen desperacji atak, postrzegałem bardzo kolorowo. Wciąż wierzyłem. A teraz nie mogę uwierzyć, że wleczemy się tak okrutnie wolno. Zapadam się po pas w śniegu. Pod stopami nie czuję lodowca, tylko miękką poduchę, która przy każdym gwałtownym ruchu wciąga mnie jeszcze głębiej. Padam na twarz i zaczynam „płynąć”. Macham rękami jak szalony, wspieram się na kijach, rozkładam ciężar na wszystkie możliwe strony, na stopy, kolana, kije, czołgam się na goleniach, brzuchu, niemalże z twarzą w śniegu, ale to nie pomaga. Sześciodniowy śnieg całkowicie zmienia zasady gry. Lodowiec, którym idziemy, wcześniej poorany szczelinami, pęknięciami i lodowymi spiętrzeniami, teraz wygląda niczym pięknie wyprasowany obrus na święta. Gładka jak stół pokrywa śnieżna, to w rzeczywistości potężny magazyn śniegu, który sypał, był zwiewany z grani kosmosu, a teraz niczym kosmiczna mgławica, osiadł na lodowcu delikatnym, ale zbitym puchem. Wprasowany w nierówności lodowca wygląda pięknie, ale chyba prościej byłoby w nim drążyć tunele, niż po nim chodzić.

Miejsce, w którym się znajdujemy, to wysokie piętro lodowca, a w zasadzie jego odnoga, która kilkaset metrów powyżej naszego obozu, serakami przewala się na „główny nurt” lodowca Grigorieva. Kocioł lodowcowy, bo w zasadzie tak wygląda to miejsce, znajduje się orograficznie po lewej stronie Kosmosu, i wyprowadza pod kuluar, którym wcześniej prowadziliśmy akcję. Z bazy do miejsca startu, przed opadami śniegu, szliśmy około 1,5 godziny. A teraz idziemy już, bagatela, 6 godzin i nawet nie pokonaliśmy 2/3  drogi. Z namiotów wyszliśmy o 1.30 w nocy, szacując, że droga zajmie nam godzinę więcej, niż normalnie. Niestety, masa puchu, wschód słońca, a potem ciepłe promienie rozmiękczające i tak miękki, nawiany śnieg, dewastują siły, odbierają wolę. Zatrzymujemy się w śniegu po pas i ze zgrozą patrzymy na kilkanaście hektarów przestrzeni. Jest 9 rano. Od trzech godzin powinniśmy być w ścianie.  Kuba i Wojtek patrzą na mnie jak na wyrocznię. Wiedzą, że jestem zdeterminowany, wściekły, agresywny i nie mają odwagi zasugerować mi odwrotu. – Srauuu to pies – w końcu mówię do nich, i zataczam ręką łuk, demonstrując jak wielkie jest to pole nawianego śniegu. - To kompletnie nie ma sensu – po chwili dodaję. Kuba przytakuje skinieniem głowy, a Wojtek przybija mi piątkę. Ciśnienie opada.

Jest 21 sierpnia. Od dzisiaj nie sypie śnieg, a sypał sześć dni non stop. W nocy wyruszyliśmy na ostatni desperacki atak. Do akcji ruszyłem ja, Kuba i Wojtek. W obozie została Kasia i Radek. Radek zawodowo jest fryzjerem, a po ostatniej akcji odmroził sobie palec, i nie chce ryzykować utraty narzędzia pracy. Stoimy niezdecydowani, chociaż decyzja zapadła już dawno, i nie mieliśmy na nią wpływu. Po 30 minutach decydujemy się wycofać, robimy „przepak”, ale żeby nie tracić całego dnia, postanawiamy jeszcze zaatakować mało istotny, pięciotysięczny szczyt, który niczym malutki brat kosmicznego giganta, kuli się u jego podstawy. W ciężkim śniegu, dogrzewani słońcem, szczelnie i ciepło ubrani, ruszamy w górę. Po kilku godzinach docieramy na grań. Śniegu po pas, po kolana, jak w Himalajach. Przemy do przodu zmieniając się na prowadzeniu, i docieramy... do przedwierzchołka. I tu kończy się przygoda.

Dysonans poznawczy, z którym tak długo walczyliśmy, ten stan nieprzyjemnego napięcia psychicznego, definitywnie kończy się. Koniec. Ende. Nie będzie fine prime tempo. Stojąc na grani i spoglądając na Pik Kosmos zarządzamy koniec wyprawy. A słowa, które kołaczą się w myślach - „wymagasz, żeby rozmaite sytuacje, okoliczności, miejsca, czy osoby uszczęśliwiały cię, a potem bolejesz nad tym, że nie dorosły do twoich oczekiwań.” - w całości obrazują  prawdę o rejonie i o tej wyprawie. Z obecnej chwili zrobiliśmy sobie wroga, a stawiając opór temu, co jest, już dawno przekroczyliśmy granicę, nie dostrzegając jednocześnie, że skrajne myśli, emocje, wreszcie wzajemne oskarżanie się o zbyt mały wkład w realizację celu, były kompletnie nieuzasadnione. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy! Czasami po prostu nie da się wygrać, nawet za cenę 10 kg żywej wagi, którą w ciągu 4 tygodni każdy z nas z gubił.

Już po wszystkim, gdy wylądowaliśmy w domach, i gdy przyszedł czas na głębszą refleksję, Wojtek powiedział znamienne słowa: „(…) z tamtej chwili pamiętam taki moment, że jak już powiedzieliśmy sobie – koniec, idziemy do domu – i jak wrzuciliśmy na luz, to ja złapałem moment zachwytu nad tymi górami. Nagle zauważyłem, jak piękne jest to miejsce. To był ciekawy efekt , bo wcześniej, owszem była fajna miejscówka i klimat, ale jednak była też ostra akcja. Ale dopiero, gdy niczego nie musiałem, to z luzem przyszedł zachwyt nad miejscem, w którym się znalazłem.”

Przeszliśmy drogę, która nie zakończyła się na szczycie, ale ją przeszliśmy, i to był nasz niewątpliwy sukces.  

Podsumowanie

Wyprawa Pik Kosmos 2014 trwała w okresie od 27 lipca do 2 września 2014 roku. W wyprawie wzięli udział członkowie Klubu Wysokogórskiego Kraków: Wojciech Anzel, Jakub Gałka, Katarzyna Kowalska, Piotr Picheta, Radosław Robak.

Od bazy Kotur do bazy pod Pikiem Kosmos, w linii prostej, było około 36 km. Zróżnicowany teren, którym się poruszaliśmy, a także sporo wyposażenia i potrzebnego na wyprawę jedzenia, sprawiły, że transportując rzeczy od bazy do bazy, wielokrotnie pokonywaliśmy te same odcinki. Chodząc tam i z powrotem, łącznie pokonaliśmy 220 km w ciągu 11 dni.

W tym samym czasie, gdy my wspinaliśmy się na Pik kosmos, w Zachodnim Kokszał Tau działały dwie inne wyprawy: brytyjska i niemiecka. Z powodu długich i silnych opadów deszczu i śniegu żadna z wypraw nie osiągnęła zamierzonych celów.

W trakcie wyprawy nie udało nam się wejść na żaden ze szczytów. Akcja aklimatyzacyjna, z powodu późnej pory, zakończyła się na przedwierzchołku góry, oznaczonej kotą 5013 m. Późniejsza próba zdobycia tego samego szczytu załamała się z powodu olbrzymich ilości śniegu.

Pik Kosmos atakowany był dwukrotnie. Pierwszy atak z powodu pogody załamał się pod granią wieńczącą Księżycowy Kuluar. Drugi atak został przerwany z powodu dużej ilości śniegu, jeszcze przed wejściem w kuluar.

Strona internetowa wyprawy: www.kosmos2014.kw.krakow.pl

Galeria 20 – Uczestnicy wyprawy

Podziękowania

Chcemy gorąco podziękować wszystkim naszym sponsorom i osobom, które aktywnie przyczyniły się na rzecz wyprawy, a w szczególności: Portalowi Górskiemu za wytypowanie nas na zwycięzców w konkursie „Łap za dyszkę”, marce Dare2b za odzież techniczną, firmie Lyofood za doskonałe jedzenie liofilizowane, sklepom górskim E-Pamir na czele z kolegą Markiem Wielgusem za sprzętowy wkład, marce Marmot za ciepłe wyposażenie, firmie Wawel za słodycze umilające trudną podróż, Rzeszowskiej Kuźni Szpeju za szpej, Marcinowi Karlikowskiemu (lekarz wyprawy) za konsultacje medyczne; Tomkowi Pawłowskiemu za wsparcie elektroniką.

Szczególne podziękowania dla naszego kolegi Tomka Muchy za redakcję naszych smsów z wyprawy, za aktualizację strony www i za wiadomości z prognozą pogody.

Serdecznie podziękowania chcemy również skierować do naszej koleżanki Aleksandry Tusińskiej, która z pełnym zaangażowaniem przesyłała nam prognozę pogody.

W wyprawę zaangażowana była marka Climbe, która zaprojektowała i wykonała wyprawowe koszulki. Szczególne podziękowania należą się firmie Projektowanie Graficzne Katarzyna Kowalska, która odpowiedzialna była za opracowanie identyfikacji wizualnej wyprawy. 

Serdecznie dziękujemy JM Rektorowi AGH prof. dr hab. inż. Tadeuszowi Słomce za objęcie naszej wyprawy honorowym patronatem.

Powiązane artykuły